Uczta przeciągnęła się do wieczora. W szampańskich humorach wytoczyli się z zacisznej knajpki, zapewniając się wzajemnie o dozgonnej przyjaźni i obiecując sobie spędzić wspólnie w Zakopanem wiele przyjemnych chwil.
Nazajutrz spotkali się na Kasprowym i Downar musiał stwierdzić z przykrością, że jego narciarska forma pozostawia dużo do życzenia. Nic mógł równać się z Waldemarem i jego dziewczyną. To popsuło mu humor i napełniło melancholią.
Do diabła, starzeję się – myślał smętnie, gramoląc się ze śniegu po jakiejś „efektownej" krystianii. – A może po prostu za rzadko jeżdżę? – próbował się pocieszać.
W tej chwili uświadomił sobie, że przecież nic po to tutaj przyjechał, żeby się popisywać jako sportowiec. Uśmiechną! się sam do siebie.
Kiedy już mieli dosyć nart, wrócili do Zakopanego i poszli na wczesny obiad. Tym razem bez wódki i francuskiego koniaku. Wprawdzie Grabiński chciał postawić pól litra żytniówki. ale Downar stanowczo sprzeciwi! się, twierdząc, że alkohol nie sprzyja wyczynom sportowym.
– O, widzę, że pan serio myśli o najbliższej olimpiadzie – zaśmiała się Grażyna.
– Zgłoszę się kiedy Komitet Olimpijski ustanowi nową konkurencję – powiedział poważnie Downar
– Jakaż to konkurencja?
– Wpadanie w śnieg, głową albo inną częścią ciała.
Parsknęli śmiechem.
– Pan coraz lepiej mówi po polsku – zauważył Grabiński.
– Wprawiam się, meine lieber Waldek Morgen, jutro jeszcze lepiej będę mówić
Po obiedzie Grażyna powiedziała
– Wiecie co? Mam pewien genialny pomysł. Spojrzeli na nią pytająco
– Przejedzmy się sankami. Taki cudny dzień. Możemy zrobić wycieczkę na przykład do Doliny Kościeliskiej.
– Czy nie za późno? – spytał Downar
– Dlaczego za późno? A jeżeli nawet będziemy wracać w nocy, po ciemku, to co z tego? Jeszcze bardziej romantycznie. Chyba się pan nie boi "zbójników?
Niedaleko „Orbisu" stały sanki zaprzężone w dwa krępe, silne konie Wsiedli i pojechali.
Pod wieczór brał mróz. Płozy skrzypiały po stwardniałym śniegu. Słońce pośpiesznie toczyło się ku zachodowi, rzucając słabnący blask na biały krajobraz.
– Sehr schon. sehr schon – powtarzał Downar. – Wunderbar.
Góral strzelił z bata i konie ruszyły raźniejszym kłusem. Waldemar zaczął rozmawiać z,,kochanym Rudolfem" o kupnie willi. Grażyna milczała, zamyślona. Straciła nagle humor W pewnym momencie powiedziała:
– Słuchaj, Waldek, ja tu wysiądę i pobiegnę do Ewy. Wy jedźcie dalej. Zabierzecie mnie wracając. Wyjdę na wasze spotkanie.
– Ewa? Co jest „Ewa"? – spytał Downar
– Moja przyjaciółka. Mieszka tu niedaleko. Obiecałam, że ją odwiedzę. Chcę skorzystać z okazji.
Sanie zatrzymały się. Grażyna wyskoczyła w śnieg i pobiegła wąską ścieżką ku ciemniejącym w oddali chatom.
– Trzeba było Grażynka zawieźć. – zatroskał się Downar.
Grabiński wzruszył ramionami.
– Jak ma ochotę się przelecieć, to niech leci. Zresztą tutaj trudno dojechać. Musielibyśmy zrobić duże kolo.
Downar nie podtrzymywał tego tematu. Zaczął mówić o projektowanym kupnie willi.
– Ten pośrednik, który jest w Zakopane, nie ma żadna ładna willa. Wszystko szmelc.
– Przesada – uśmiechnął się Grabiński. – Trzeba tylko umieć szukać. Mam nadzieję, że za dwa, trzy dni będę mógł panu coś ciekawego pokazać. Ma przyjechać mój przyjaciel, który podobno dysponuje tutaj bardzo ładnym obiektem. Właściciele tego domu przed wyjazdem za granicę dali mu upoważnienie do sprzedaży.
– To wspaniale! – wykrzyknął Downar. – Ich bin sehr zu frieden. Mnie to cieszy ogromnie.
– Obawiam się tylko, że to nie będzie tania willa – powiedział Waldemar. – Spory dom, z ogrodem, drzewa owocowe:…
– Nic nie szkodzi. Niech kosztuje. Ja mam pieniądze.
– Będzie pan musiał, przyszykować z półtora miliona złotych. Albo i więcej…
– Może być i dwa miliony – roześmiał się Downar. – Ja mam mocna waluta, dolary, marki… Ładny dom – ładnie płacę. Mnie stać.
Wracając spotkali na drodze Grażynę. Czekała na nich. Downar spostrzegł, że była przygnębiona.
– Jak Ewa? – spytał Grabiński.
– Nie bardzo. Ma gorączkę. Chyba grypa.
W Zakopanem Downar nie chciał iść na wspólną kolację. Powiedział, że boli go głowa i ma ochotę położyć się wcześnie do łóżka. Poprosił, żeby go odwieźli do domu. Późnym wieczorem poszedł na pocztę. Połączył się z prywatnym mieszkaniem kapitana Świerczaka.
– Mam wrażenie, że wiem, gdzie szukać Zenona – powiedział.
Śwerczak zatrzymał się przed drewnianym domkiem, którego poczerniałe ściany pokryte były szronową siwizną. Rozejrzał się, wszedł na ganek i otrzepał śnieg z narciarskich butów. Najwidoczniej obserwowano go przez zamarznięte okno, gdyż w odpowiedzi na stukanie prawic natychmiast drzwi się otworzyły i stanęła przed nim niemłoda już kobieta w szarym waciaku i w kolorowej chustce na głowie.
– Pan do kogo?
– Słyszałem, że można u pani pokój wynająć – powiedział z uśmiechem Śwerczak. – Dobrze zapłacę – dodał zachęcająco. Przyjrzała mu się nieufnie.
– A panu kto powiedział, że ja pokój odnajmuję?
– Znajomi. Przecież w zeszłym roku wynajmowała pani pokój tym państwu z Warszawy.
– To pan zna państwu Wierzbickich? – ucieszyła się kobieta, spoglądając życzliwiej na przybysza.
– Oczywiście, że znam. To moi przyjaciele. Właśnie oni podali mi pani adres. Czy można wejść?
– Proszę, proszę, ale…
Weszli do przedpokoju i Świerczak jeszcze raz porządnie wytarł nogi. Wiedział, że to zrobi dobre wrażenie na gospodyni.
– Dosyć, dosyć – uśmiechnęła się. – Już ma pan czyściutkie buciki. Proszę, pan pozwoli do pokoju.
Okrągły stół, przykryty szydełkową serwetą, kredens, przyozdobiony gipsowym popiersiem młodej dziewczyny, parę krzeseł, radio, na ścianach landszafty przedstawiające sceny z polowań.
Gospodyni podsunęła gościowi krzesło.
– Proszę, niech pan siada. Przykro mi, że nie mogę odstąpić panu pokoju, ale już wynajęłam jednemu studentowi z Warszawy.
– Długo będzie mieszkał u pani ten student?
– A kto jego wie? Leży chory. Nie wiem, kiedy będzie mógł wstać. Myślę, że ma gorączkę. Chciałam zawołać doktora, ale nie pozwolił.
– A co jest temu chłopakowi?
– Mówi, że złamał rękę na nartach. W gipsie ma rękę.
– To pani się nim opiekuje?
– A co mam robić? Muszę. Przychodzi tu jego dziewczyna, ale rzadko..
– Może ja bym obejrzał tego chorego? – zaproponował Świerczak. – Jestem lekarzem.
– Naprawdę? A toż mi pan z nieba spadł, panie doktorze. Prawdę mówiąc, jestem trochę niespokojna, czy to nic jaka zakaźna choroba. Przy złamaniu ręki nie powinien mieć gorączki.
Świerczak wstał.
– Chodźmy do niego – powiedział może trochę zbyt energicznie.
Młody człowiek leżał w szerokim, małżeńskim łóżku. Na lewej ręce miał założony gips, który sięgał mu aż do ramienia. Twarz blada, wychudzona. Ciemne oczy błyszczały gorączką.
– Czego chcecie? Kim pan jest?
– To pan doktor – powiedziała łagodnie gospodyni. – Jest taki uprzejmy, że chce pana zbadać. Pan ma gorączkę.
– Nie potrzebuję żadnego doktora! – wrzasnął chłopak, podnosząc się na łóżku. – Mówiłem, że nic potrzebuję doktora! Zostawcie mnie w spokoju, do cholery!
Świerczak wycofał się bez słowa. Na razie wystarczyło mu, że zidentyfikował Zenona Ko-wierskiego.