Выбрать главу
* * *

Downar zżył się z Waldemarem i Grażyną. Okazali się całkiem sympatyczni. Już nie tak mocno pragnął sukcesu. Właściwie byłby nawet zadowolony, gdyby jego teoria okazała się zupełnie fałszywą. Niestety, coraz więcej faktów świadczyło o tym, że jest na dobrym tropie, a kiedy Świerczak znalazł kryjówkę młodego Kowierskiego, początkowe mgliste podejrzenia i hipotezy, oparte w dużej mierze na intuicyjnych przesłankach, nabrały realnych kształtów. Uczucie sympatii do dwojga młodych, wesołych ludzi, które mimo woli zrodziło się podczas wspólnych wypraw, było czymś bardzo przykrym i męczącym.

Niechby się to wszystko jak najprędzej skończyło – myślał, patrząc na roześmianą twarz dziewczyny.

Na trzeci dzień po wycieczce do Doliny Kościeliskiej, wczesnym rankiem Grabiński odwiedził „kochanego Rudolfa", z którym zdążył już przejść na „ty".

– Mam dla ciebie dobre wiadomości – oznajmił. – Wczoraj przyjechał do Zakopanego ten mój kumpel, o którym ci wspominałem. Sprawa jak najbardziej aktualna. Willę można kupić, tylko trzeba się śpieszyć, ponieważ jest jeszcze jeden reflektant, który już chce finalizować transakcję. Cena wyjściowa dwa miliony, ale sądzę, że płacąc gotówką będzie można utargować ze dwieście tysięcy. Masz tyle pieniędzy?

Downar pokiwał głową.

– Ja, ja. Mam. Mówiłem, ale…

– Rozmyśliłeś się? – zaniepokoił się chłopak.

– Nein… nie… Chcę kupować. Telefonowałem wczoraj do Hamburga. Muszę natychmiast wracać. Sofort. Rozumiesz?

– Rozumiem. To rzeczywiście świetnie się złożyło, że ten facet wczoraj przyjechał. Weźmiemy jego wóz, pojedziemy obejrzeć obiekt i jeśli ci się spodoba, skoczymy dziś jeszcze do Krakowa.

Jutro z samego rana załatwimy w Krakowie transakcję u rejenta i będziesz mógł wracać do Hamburga. Jestem pewien, że dom ci się spodoba. Piękny obiekt.

– Ja mam trochę złotówek, trochę marek i trochę dolarów – powiedział Downar.

– Nic szkodzi. W Krakowie zmienimy walutę. Damy Sobie radę. Zapakuj się i po obiedzie jedziemy. Stimmt?

– Stimmt.

O czwartej po południu przed domem, w którym mieszkał Downar, zatrzymał się mocno sfatygowany ford. Przy kierownicy siedział młody, barczysty blondyn o szerokiej, wulgarnej twarzy i mocno zarysowanej dolnej szczęce.

Zapewne bratanek gosposi Kowierskiego – pomyślał Downar, uśmiechając się życzliwie. Nie omylił się… Blondyn wysiadł z wozu, wyciągnął szeroką, muskularną dłoń i mruknął:

– Sołtysiak.

Przez twarz Grabińskiego przesunął się cień niezadowolenia, ale nic nie powiedział.

– A Grażyna? – spytał Downar.

– Grażyna poszła do tej swojej chorej przyjaciółki. Nie dotrzyma nam dziś towarzystwa.

– Nie mogę jechać i nie pożegnać Grażyna.

– Pożegnam ją w twoim imieniu – uśmiechnął się Waldemar. – Jedźmy, bo szkoda czasu.

Usadowili się na tylnym siedzeniu. Sołtysiak zapuścił motor. Ruszyli.

– A nie zapomniałeś przypadkiem pieniędzy? – spytał Grabiński.

„Kochany Rudolf" parsknął śmiechem.

– Dobra pytanie! Mam, mam. Trzymam tu.- Uderzył dłonią po wewnętrznej kieszeni futra. Jechali w kierunku Cyrhli. Szosa wolno wznosiła się ku porze. Minęli parę samochodów zdążających do Zakopanego, ale za nimi nikt nie jechał.

Czyżby Świerczak" nie zrozumiał, o co chodzi? – myślał Downar, którego zaczynał ogarniać lekki niepokój. Raz i drugi rzucił krótkie spojrzenie za siebie. Pusto, żadnego wozu. Szerokie bary Sołtysiaka nie wróżyły niczego dobrego. Waldemar milczał, bardzo zamyślony.

Downar zastanawiał się, który z nich ma pistolet? Może obydwaj? Wtedy sytuacja stałaby się o wiele trudniejsza. Prawdziwy cel tej przejażdżki był dla Downara oczywisty. A Świerczaka ani śladu. Albo coś pokręcił, albo wóz mu nawalił.

W pewnym momencie zjechali z szosy w boczną drogę.

– Daleko jeszcze? – spytał Downa r.

Grabiński spojrzał na niego szklanymi, niewiążącymi oczami. To już nie był wesoły, sympatyczny towarzysz wypraw narciarskich. W jego spojrzeniu kryła się jakaś ponura determinacja.

– Blisko, bardzo blisko – powiedział głuchym, nieswoim głosem.

Nagle samochód zatrzymał się.

– Co się stało?

– Coś nawala w karburatorze – mruknął Sołtysiak. – Muszę przeczyścić.

– Może się trochę przejdziemy? – zaproponował Waldemar.

Wysiedli. Downar zajrzał do bagażnika, gdzie ulokowano jego walizkę.

– A na co wam łopata? – spytał. Grabiński wzruszył ramionami.

– To kolega lubi wozić takie różne narzędzia. Mówi, że wszystko może się w drodze przydać.

– To prawda – pokiwał głową Downar. – Wszystko się może przydać. No… jak mamy pospacerować, to chodźmy. Dobrze jest rozprostować nogi. – Przez cały czas tak manewrował, żeby mieć przed sobą zarówno Sołtysiaka, jak i Waldemara.

– Zajdźmy tam – powiedział Grabiński, wskazując ciemniejący pomiędzy drzewami budynek. – Może dostaniemy ciepłego mleka?

– Dobrze – zgodził się Downar. Rozpiął futro i dotknął kolby pistoletu.

To była na wpół rozwalona, nie zamieszkana przez nikogo chata góralska. Tuż obok wznosiły się ściany nowo budowanego domu. Cisza. Ani żywej duszy.

Weszli do rudery. Waldemar wyjął z kieszeni płaszcza płaską butelkę.

– Golnij sobie – powiedział schrypniętym głosem.

Downar potrząsnął głową.

– Nie mam ochoty na alkohol. – Już nic wysilał się na kaleczenie języka polskiego.

– Pij! – nastawał Waldemar.

– Powiedziałem, że nie mam ochoty. Chłopak wzruszył ramionami.

– Jak chcesz.

Przed chatą zaskrzypiał śnieg. Downar odwrócił się błyskawicznie. W drzwiach stał Sołtysiak.

– Jedziemy?

– Nigdzie nic pojedziesz. – Głos Waldemara zabrzmiał twardo, bezwzględnie.

Downar wiedział, że nadeszła decydująca chwila. Odwrócił się raptownie i spojrzał wprost w lufę pistoletu. Jak błyskawica przemknęła mu przez głowę myśl; pistolet Rodeckiego czy Tarkowskiego?

Waldemar popełnił błąd. Stał za blisko. Potężne kopnięcie wytrąciło mu broń z ręki. Downar skoczył i trzasnął chłopaka w szczękę, aż kość chrupnęła. Sołtysiak rzucił się naprzód i chciał podnieść pistolet, ale Downar już trzymał swojego „waltera".

– Nie ruszaj się! Ręce do góry albo łeb ci rozwalę! Odwróć się! Stań twarzą do ściany!

Bandyta bez oporu wykonał rozkazy.

W tej chwili rozległy się pośpieszne kroki. W sekundę potem w rozwartych drzwiach chaty stanął kapitan Świerczak z bronią w ręku. Tuż za nim wtłoczyło się trzech milicjantów w mundurach.

– Koło musieliśmy zmieniać! W porę, cholera!

– Zjawiliście się w samą porę – uśmiechnął się Downar.

* * *

W przesłuchaniu brał udział także i Walczak, który prowadził dochodzenie w sprawie napadów w Płocku, w Rembertowie, w Sulejówku, w Żyrardowie. Wszystkie te akcje miały pewne wspólne cechy i to pozwalało przypuszczać, że we wszystkich wypadkach działała jedna i ta sama banda. Bandyci zawsze posługiwali się samochodem i byli uzbrojeni.

Z zeznań świadków wynikało, że banda składała się z trzech czy czterech mężczyzn i jednej kobiety. Mieli maski i ciemne rękawiczki. Szczegółowe śledztwo wykazało, że ślady bieżników, pozostawione na miejscu przestępstwa, odpowiadają ogumieniu opla Joanny Grabińskiej i warszawy, będącej własnością taksówkarza, Kazimierza Łukasiaka.

Obraz bandyckiej kompanii stawał się coraz wyraźniejszy, a wszelkie ewentualne wątpliwości rozwiały się z chwilą, gdy zdjęto gips z ręki Zenona Kowierskiego. Okazało się bowiem, że to nie było złamanie, lecz zupełnie wyraźna rana postrzałowa, zakamuflowana gipsem.