Выбрать главу

-I nic w jego zachowaniu nie było dziwnego? - rzuciła Wilga, rozglądając się po ciasnym i ubogim wnętrzu.

- Czy ja wiem - zastanawiał się Kulik. - Miał jedną maleńku słabość, ali pokaż mi pani człowieka, który jej ni ma! Pan Konrad lubił spotykać si z kulegami, a zwłaszcza upodobał sobi towarzystwu młodych i ładnych chłopców, lecz nigdy ni robił na schodach rabanu i nic absolutnie ni wskazywało, ży nadużywa ćmagi. Zdarzało mu si czasem ni wracać na noc, ale to był jeszcze zdrowy chłop - tłumaczył dozorca - no i miał pewni swoi potrzeby. Gadał o sobi, ży jest artystą, ale jakie śtuki on wyprawiał i z kim, ja tego ni był nawet ciekaw.

Stern i Wilga wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a Kulik ciągnął swoją opowieść, z której wynikało, że kasjer zajmował na drugim piętrze trzypokojowe mieszkanie, rzadko rozmawiał z sąsiadami, a jeśli już ktoś próbował go o coś zapytać, dawał do zrozumienia, że kontakt z domownikami nie jest mu potrzebny.

Longin Kulik był podekscytowany. Imponowało mu, że może rozmawiać z prawdziwymi dziennikarzami. Zdradził, że sąsiedzi (sami porządni ludzie) traktowali Rewalskiego jak dziwaka. Na pytanie Sterna, czy ostatnio nie zauważył czegoś nietypowego, stróż odpowiedział, że na dzień przed śmiercią kasjera odwiedziła ciotka, ale przy tym stwierdzeniu pokazał ręką, że kobieta była „myszygine”.

- Jak mam to rozumieć? - podchwycił Stern.

- Przyjechała dorożką prosto z dworca kolejowego - ciągnął Kulik, gasząc papierosa pod kranem i uprzejmie podstawiając Sternowi puszkę po sardynkach na peta. - Była ubrana w futro z norek, jakby si na Syberię wybierała. Ni zastała pana Konrada i bardzo tego żałowała. Powiedziała, że jedzi do Leżajska, na grób cadyka Elimelecha, bo miała straszny sen o siostrzeńcu i musi pomodlić się za jegu zdrowie, i zostawić przed ohelem swoją kwitłech. Prosiła, by przekazać panu Konradowi jegu ulubiony kugel.

Stern z Wilgą kolejny raz spojrzeli na siebie znacząco.

- Jaki to sen, ja si ni pytał, a ona sama też do gadania ze mną ni była skora - powiedział Kulik, wstając demonstracyjnie. - No, a teraz wypada pukazać państwu drzwi świętej pamięci lokatora.

Wilga z Jakubem poszli za gospodarzem na drugie piętro, pod drzwi Rewalskiego z numerem szóstym. Na przyklejonej do nich i do framugi kartce widniała czerwona pieczęć komendy wojewódzkiej z adresem Leona Sapiehy 1, pod nią zaś jakiś bazgrol.

- Czy moży już wiedzą, kiedy nasz nieboszczyk trafi na mogiłki? - zainteresował się dozorca uprzejmie.

- No i na jaki mogiłki, bo moży rodzina zechcy go powieźć na Kłeparów, a ni Łyczaków? - zaczął się głośno zastanawiać. - Wypada pójść, świeczkę zapalić albo kamyczek jaki na macewie zostawić. Zawsze to był mój lokator, no ni?

- To pan też nie wie, kiedy będzie pogrzeb? - zapytała Wilga.

- Wiem wiele o swoich lokatorach, żyjemy tu jak jedna rodzina, ale o tyj jednyj rzeczy najlepiej wiedzą krewni - żachnął się mężczyzna. - Dziwne! Znaczy, że świętej daty jeszcze nikt ni ustalił? - Spojrzał pytająco najpierw na Wilgę, a potem na Sterna.

- To znaczy, że ciało leży w kostnicy - skwitowała dziennikarka i dopowiedziała cicho: - i czeka na zmiłowanie.

- Właśnie - dorzucił Stern i uświadomił sobie, że inspektor z wojewódzkiej dawał mu to dziś rano do zrozumienia.

Zeszli na parter i już mieli się pożegnać, gdy dozorca nieoczekiwanie wspomniał, że lokator wynajmował jeszcze jedno mieszkanie. Mieściło się w starej willi przed rogatką Sichowską, o czym na śmierć zapomniał, gdy policja robiła przeszukanie.

Wilga de Brie wykazała się refleksem i zaproponowała szybki wypad na miejsce „dla orientacji”. Mężczyzna spojrzał na zegarek, jakby się wahał, lecz ostatecznie zgodził się pokazać dziennikarzom drugie lokum Rewalskiego, pod warunkiem że później go odwiozą.

- Ni ma wyjścia, trzeba jechać. Może tam znajdzi si jaka informacja o pogrzebie - dorzucił, próbując usprawiedliwić swoją decyzję.

Pochwalił się, że ma zapasowy klucz do tego mieszkania, bo kilka razy na prośbę lokatora przywoził mu stamtąd jego sprzęt kuchenny, ubrania i książki. Wyjaśnił też, że zostały tam tylko stare meble, które nie pasowały do nowego wnętrza, i te pan Konrad chciał sprezentować gospodarzowi. Kulik dodał, że jego lokator zapłacił za stare mieszkanie za pół roku z góry i że jego właściciel, inżynier Ksawery Gut, miał na dniach wrócić z zagranicznej podróży. Właśnie mijał termin opuszczenia lokum, więc nadarzyła się okazja, by oddać gospodarzowi klucze i opowiedzieć mu o tragicznej śmierci lokatora.

Dozorca rozparł się wygodnie w samochodzie obok Sterna, de Brie zaś siadła za nim. Dziennikarz nie żałował gazu. Wkrótce zostawili za sobą Wały Hetmańskie i przemknęli przez zatłoczoną Piłsudskiego, by zatrzymać się przy ulicy Zielonej pod numerem 91.

Samotna ceglana willa z zakratowanymi oknami przypominała Jakubowi małą twierdzę. Od frontu była obrośnięta gęsto dzikim winem, które wylewało się na ulicę przez wysoki drewniany parkan, na jej środku zaś wyrastała do góry na kilka metrów kwadratowa wieżyczka z małym oknem, zwieńczona stojącym dumnie na jednej nodze zardzewiałym kogutem. Budynek ozdabiał spadzisty dach pokryty siwym łupkiem.

- No, to dzięki Bogu przyjechali - powiedział Kulik i, stękając, wytaszczył się z samochodu.

Willa wydala się Sternowi ponura, za to na jego redakcyjnej koleżance wywarła pozytywne wrażenie. De Brie pomyślała nawet, że to wymarzone miejsce, by, korzystając z uroków wielkiego miasta, raczyć się spokojem wsi. Najbardziej odpowiadał jej brak sąsiedztwa. Najbliższe zabudowania znajdowały się ponad sto kroków dalej i były oddzielone od tej parceli wyspą wybujałych drzew i krzewów.

De Brie wyobrażała sobie, jak w ciepły letni wieczór siedziałaby tu sobie na ławce w ogrodzie i redagowała nowy tekst do gazety. Z tym obrazem w głowie pierwsza przekroczyła bramkę. Lecz ledwie zrobiła kilka kroków, jej marzenia wyparowały w ułamku sekundy, bo z psiej budy ukrytej w bluszczu wyskoczył ogromny wilczur i tylko dlatego jej nie rozszarpał, że przytrzymał go za szyję solidny łańcuch.

Wilga z krzykiem rzuciła się w ramiona Jakuba, a Kulik się przeżegnał. Bestia wściekle warczała i wyprawiała na tylnych nogach dzikie harce.

- Jest tu ktoś?! Halo! Niech ktoś tego bydlaka stąd zabierze! - krzyczała przerażona dziennikarka.

- Spokojnie, nic ci nie zrobi. Nie widzisz, że jest dobrze uwiązany? - uspokajał ją Stern, rozglądając się wokoło.

- Łatwo ci powiedzieć!

Kulik próbował ich pogodzić:

- Daji państwu uroczyste słowo, że tego paciuka wcześniej tu ni było! Stała tylko buda, a obok niej leżał łańcuch. Pewni gospodarz już wrócił i przywiózł go z sobą.

- No widzisz, to zupełnie nowy piesek! - zażartował Stern, lecz musiał się szybko uchylić, by nie oberwać od niej torebką.

Cała trójka, spoglądając z rezerwą na śliniącego się czworonoga, obeszła dom w poszukiwaniu gospodarza. Kulik zapukał do drzwi wejściowych i kilka razy zawołał właściciela, lecz nie było odzewu. Stanęli w końcu przy kamiennych schodkach prowadzących do dawnego mieszkania Rewalskiego.

Longin Kulik wspiął się na nie pierwszy. Wyjął z kieszeni spodni klucz i splunął na niego „fachowo”, po czym włożył go do zamka, przekręcił dwa razy i mocno pchnął drzwi.

W wąskim i wysokim korytarzu, do którego weszli, panował półmrok, a w powietrzu unosiła się przykra słodkawa woń. Kulik rozejrzał się i nerwowo odkaszl- nął, jakby czegoś nie rozumiał. Później obrócił się w lewo i delikatnie złapał za klamkę drzwi, które prowadziły do pokoju świętej pamięci lokatora.

W ciemnym pomieszczeniu niewiele było widać. Mężczyzna, szurając nogami, podszedł do okna i rozsunął grube granatowe story. Kiedy światło dzienne wniknęło do środka i poderwało do góry drobiny kurzu, cała trójka z wrażenia zamarła. W zamkniętym pokoju siedziało za stołem nieruchome towarzystwo.