Выбрать главу

Stern zaprotestował, lecz głos, który wydobył z się jego gardła, zabrzmiał jak pijacki bełkot. Hrabina jednak miała inny pomysł. Przyszła jej do głowy hiszpańska garota i zasuge--rowała, by dla dobra więźnia użyć miłego w dotyku szalika lub jedwabnej apaszki, którą można bez wysiłku skręcić na szyi za pomocą wachlarza lub kościanego grzebienia. Frołow nie pro-testował. Po żołniersku kiwnął głową, lecz dał pierwszeństwo Shishi, a ta, ukontentowana, zamknęła powieki, na których mignęły pomalowane granatową henną dwa półksiężyce.

Wyrok został wydany i prawie natychmiast poczuł na nosie odór zatęchłej ścierki, która przywarła do jego twarzy. Tylko przez niewielką szparę pod lewym okiem widział krawędź stołu i opierającą się o nią wielką żylastą dłoń chłopaka.

Wszystko działo się bardzo szybko. Stern został wyprowadzony na podwórko, uderzony w kark i rzucony na trawę. Miał przygotować się na najgorsze. Usłyszał skrzypnięcie drzwi, a później do jego uszu dotarł odgłos kopania. Rytmiczny i nerwowy. Stalowe ostrze raz po raz zagłębiało się w ziemię, podzwaniając złowrogo na kamykach. Ale jeszcze dwa dźwięki towarzyszyły tej gorączkowej pracy. Pierwszy wydawał z siebie siedzący na kalenicy gołąb, drugi zaś, nie mniej denerwujący, trzmiel latający gdzieś z lewej strony nad głową Sterna.

Poluzował uprząż na tyle, by skazaniec złapał oddech. W granatowej pelerynie na plecach, z obwiązaną głową wystraszony redaktorek wyglądał, jakby miał wejść na szafot. Frołow nie mógł znieść jego tchórzliwej postawy. Wyrok był wyrokiem i należało go przyjąć po męsku. Całkiem niedawno jego ostra szabla pokazała pod murami starej warowni Rurykowicza, na co ją stać. Także Shishi, idealnie wyważona marionetka, przyglądała się ze zrozumie-niem przygotowaniom do egzekucji. Była rada, że pochylony nad dołem kat skrupulatnie wykonuje jej polecenia.

Zajęty pracą co chwila spoglądał na siedzące w oknie marionetki. Żałował, że nie miał aparatu fotograficznego. W promieniach zachodzącego słońca hrabina Nadieżda, porucznik Andriej Frołow i księżniczka Shishi prezentowali się nad wyraz godnie. Szkoda, że nie zobaczy tego Joachim. Byłby z pewnością zachwycony.

Nagle jego uśmiech wykrzywił się, bo dałeko na horyzoncie, z lewej strony stodoły pojawiła się szara chmura. Przed nią poruszały się połyskujące w słońcu dwa czarne auta, które powoli, lecz wytrwale, jak żuki gnojne, zbliżały się do gospodarstwa.

Chłopak przeklął i rzucił szpadel. Jednym ruchem uprzęży poderwał Sterna z ziemi i wszedł szybko do kuchni. Zdjął porucznika z parapetu i włożył do walizki. To samo zrobił z księżniczką i hrabiną. Zatrzasnął drewniane wieko. Już miał wyjść, lecz nagle coś sobie przypomniał. Pochylił się i spod węgłowej kuchni wyjął osmolony pogrzebacz.

Lewą ręką złapał walizkę i pogrzebacz, a prawą pchał przed sobą zakładnika przywiązanego do uzdy. Ruszył do swojej kryjówki, do opuszczonego myśliwskiego domku w zakolu rzeki, który niedawno pokazał mu Adam.

Był spokojny. Mial nad nieproszonymi gośćmi znaczną przewagę. Na dodatek około dwustu metrów przed zabudowaniami droga kończyła się głęboką wyrwą, więc chcąc nie chcąc, musieli zostawić samochody i iść dalej pieszo.

Rozejrzał się. Przed nim była pofalowana łąka pełna łopianów, kwitnących ostów i wybujałych pokrzyw. Gdzieś po prawej, w niewidocznej dolinie kryło się zamieszkiwane przez żurawie bagno, przez które przepływała rzeczka Ług, wpadająca dwa kilometry dalej do Dniestru. Teraz musiał ją pokonać, przechodząc przez kładkę zawieszoną nad nią na linach. Tylko raz po niej przeszedł, z Joachimem, i gdyby nie ta nieproszona wizyta, wybrałby z pewnością dłuższą drogę, przez wzgórze, które przypominało mu ciężką kobiecą pierś wyłewającą się zza halki. Po drugiej stronie wzniesienia byl solidny drewniany most, po którym prowadził gościniec do Hołeszowa, lecz tam pogoń mogłaby go łatwo dopaść.

Był wściekły. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Bezczelny skazaniec opóźniał jego ucieczkę i nawet głupi zamek w walizce się nie domykał i musiał bez przerwy przytrzymywać go ręką.

Przystanął na moment i otworzył drewniane pudło. Wyjął księżniczkę Shishi, a paczkę, którą dostał od Joachima na Ormiańskiej, razem z Frołowem i Nadieżdą zostawił w środku. Rozejrzał się i znalazł niewielkie zagłębienie. W nim złożył bagaż. Zerwał kilka liści łopianu i zamaskował go.

- Bądźcie cicho. Obiecuję, że po was wrócę - odezwał się szeptem, a potem, ciągnąc opierającego się Sterna, ruszył przed siebie. 

Po kilku krokach znów się obejrzał. Trzy małe sylwetki oderwały się od samochodów i zmierzały na przełaj przez łąkę jego śladem. Pierwsze auto pozostało, drugie niespodziewanie zawróciło i pojechało do Bortników, co mogło oznaczać nowe kłopoty.

Widział, że Shishi jest zmęczona, więc pocieszał ją, jak umiał. Cały dzień była na nogach i wszystko było tu dla niej nowe. Zauważył, że obecność dziennikarza wyraźnie jej nie odpowiada, więc gdyby nie naprzykrzający się goście, dawno by się go pozbył.

- Już niedaleko! - powiedział do niej łagodnym tonem. - Musisz być, pani, dzielna. 

Nie wiadomo, dlaczego słowa skierowane do księżniczki sprowokowały więźnia. Próbował uwolnić się z pęt, lecz szybko zrozumiał, gdzie jego miejsce. Silne uderzenie pogrzebaczem w plecy poskutkowało. Jakub Stern zachwiał się z bólu, przykurczył i posłusznie ruszył do przodu, przez cały czas trzymany na dystans na lince połączonej z wrzynającym się w usta wędzidłem.

Minęli rozeschnięty drewniany krzyż ze zwisającym na jednej ręce Chrystusem. Cynowy Pan bujał się na wietrze na zardzewiałym gwoździu i nawet opanowana Shishi od tego okropnego widoku całkiem straciła humor. Kiedy doszli do jaru, przystanęli na chwilę. W dole wartkim nurtem płynęła rzeczka Ług, a jej wysokie brzegi spinała sfatygowana, zawieszona na linach drewniana kładka.

Przypomniał sobie opowieść Adama o tym, że dokładnie w tym miejscu utopił się przed wojną młody ksiądz z Chodorowa. Kapłan wpadł pod krzakiem łozy do końskiego dołu i wypłynął po tygodniu opuchnięty i objedzony przez raki i węgorze.

Stał więc na brzegu pełen rezerwy, lecz zbliżająca się pogoń zmusiła go do wejścia na obluzowane deski. Szedł pierwszy, a za nim dreptał Stern, który nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ale starał się za wszelką cenę utrzymywać równowagę.

Przez szparę w lnianej ścierce, która obwiązywała mu głowę, dostrzegł spróchniałą deskę pomostu przywiązaną drutem do zardzewiałej liny. W odległości kilkunastu centymetrów leżała następna, na której miał zamiar oprzeć stopę. Stern zrobił krok, balansując ciałem, i nagle usłyszał za sobą krzyki.

 

Nie brał do głowy żadnych gróźb i pokrzykiwań. Przypomniał sobie Rewalskiego. Wywołał go z Romy przez kelnera. Pijany Reve skusił się na białą różę i z ochotą przyjął zaproszenie na romantyczny spacer na Wysoki Zamek. Kasjer sam pomagał mu naostrzyć szablę na średniowiecznych cegłach i z wdzięcznością położył głowę na szafot. „Nie mam po co żyć” - płakał. „Zabij mnie, Ernest, błagam cię, zabij natychmiast!”. W jego kieszeni znalazł klucze do willi przy Zielonej, które z premedytacją wykorzystał.