Выбрать главу

- ...posłał na tamten świat ledwie co poślubioną żonę? - przerwał mu Stern. - Pisała o tym żydowska

„Chwila”, nie dając wiary, że kobieta sama udławiła się winogronami. „Upiorna noc w Berdyczowie”.

- Taaa - zgodził się inspektor niechętnie. - Czabak majaczył, że usłyszał głos z nieba, który kazał mu skrócić jej życie.

- A panna Neumann? Czyżby niebo znowu do niego przemówiło?

- Aktor upierał się, że udusił ją w afekcie, bo kiedy wyznał jej swoje uczucie, wzgardziła jego względami.

- Gadał o czarnoksiężniku?

- Co? A tak, bredził, że to wszystko przez jakiegoś zasranego Agamela. - Inspektor pstryknął przez okno peta i splunął w ślad za nim. - Szczegóły pozostałych zabójstw znał chyba z waszych artykułów, bo wciąż plątał się w zeznaniach. Kiedy wytrzeźwiał, zapytałem go o list.

- O jaki list?

- List do Rafała Kleina, ojca bliźniaczek.

Stern zaciekawiony nastawił uszu.

- Więc kiedy zapytałem go o ten list, mistrz sceny potwierdził ochoczo, że własnoręcznie go napisał. Szkopuł w tym, że list powstał na maszynie. I to był prawdziwy zwrot w sprawie.

- Co było w tym liście?

- Spokojnie, Kuba, nie poganiaj! Więc kiedy Czabak siedział na dołku, do tatusia bliźniaczek dotarł obrzydliwy list, w którym ktoś zażądał pięćdziesięciu tysięcy za pozostawienie córeczek na tym świecie.

Nasz dowcipniś wyznaczył miejsce przy katedrze ormiańskiej przed dzisiejszą wieczorną mszą. Używane banknoty miały być owinięte jak paczka pocztowa. Uzgodniliśmy działania. Klein zebrał gotówkę, obłożył w szary papier i o wyznaczonej porze czekał przy katedrze. My przygotowaliśmy zasadzkę. Postawiliśmy w drzwiach kościoła swoich „żebraków”.

- Żyłę i jego podopiecznych?

- Ta... jest. Wyznaczyłem do tej akcji samych najlepszych. Dwóch aniołów z modlitewnikami siedziało w ławkach przy wejściu, a kilku czekało na mój znak w sąsiednich domach. Chcieliśmy jeszcze znaleźć najważniejszy dowód w sprawie.

- Tę cholerną maszynę do pisania?

Inspektor zaśmiał się szczerze.

- Właśnie. Pół godziny przed złożeniem okupu Tomcio Paluch wreszcie rozwiązał zagadkę. Przez kilka dni i nocy barabanił na wszystkich maszynach w mieście, by stwierdzić nieodwołalnie, że to unikatowy Remington Paragon 10, z „ö” przerobionym na „o” z kreską. Przypomniał sobie, że tego samego typu maszyna znajdowała się w teatrze. Wróciliśmy więc tam, by pogadać z cieciem. Albin Bęben potwierdził, że w gabinecie dyrektora Traudera stało jakieś zabytkowe ustrojstwo, lecz po sławetnej awanturze zabrał je Kański. Kiedy zjawiliśmy się na Serbskiej, służąca od razu zaprowadziła nas do jego pokoju i powiedziała, że obaj panowie wyszli gdzieś przed półgodziną. Tomcio wlazł pod łóżko chłopaka i wyciągnął remingtona. Porównał krój czcionek z listem. Nie miał wątpliwości, że to właśnie na nim napisano list z żądaniem okupu. Wróciliśmy więc w te pędy pod kościół dopełnić formalności. Zrobiliśmy kocioł, lecz coś poszło nie tak.

- Bo to nie był kocioł, tylko durszlak!

- Nazywaj to, jak chcesz. Okazało się, że tuż obok, w kamienicy Zulianiego mój agent zderzył się w bramie z jakimś facetem. Gość ubrany był w nowiuteńki uniform listonosza. Miał nawet na ramieniu skórzaną torbę, a na głowie prawdziwą czapkę z trąbką i orzełkiem. Podał się za doręczyciela i powiedział, że przyszedł przekazać na drugie piętro walizkę. Rzucił nawet tajniakowi jakieś nazwisko, udając, że ma do czynienia z cieciem.

- Kto to był?

- Wszystko wskazuje, że...

- Bodel?

Zięba uśmiechnął się, lecz nie podjął wątku.

- Chcesz powiedzieć, że tym przebiegłym lisem był Bodel? - zapytał Stern, pokazując kciukiem za siebie.

- Chcę powiedzieć, że nikt z moich nie zwrócił uwagi na młodego i zdolnego chłopaka, który potrafił uszyć dla siebie każdy kostium. Ale ogólnie panowaliśmy nad sytuacją - oznajmił Zięba i chrząknął znacząco.

- Twój Kański ma specyficzne poczucie humoru!

- Teraz Stern odwzajemnił się inspektorowi szczerym śmiechem, a ten zniecierpliwiony głośno przełknął ślinę.

- Przeczesaliśmy ulicę dom po domu. Żyła miał nosa. Wyciągnął Kańskiego z jakiejś piwnicy, lecz jego chłopak zapadł się pod ziemię. W drodze na komendę poprosiłem więc aresztowanego grzecznie o wyjaśnienia. Przypomniałem mu jego niesławny wyczyn z zeszłego roku, gdy w miłosnym szale rozerwał dzieciakowi odbyt, i wtedy zaczął gadać. Kański twierdzi, że po wyjściu chłopaka do miasta wszedł po coś do jego pokoju i znalazł w koszu na śmieci porwany list napisany na maszynie. To z niego dowiedział się, że Bodel za- szantażował starego Kleina i za życie bliźniaczek zażądał okupu. Natychmiast udał się na Ormiańską. Kiedy go zobaczył, podszedł do niego, by go ostrzec, i w tym momencie moi agenci dali mu ostro w pysk i przygwoździli go do ziemi. Wszystko byłoby dobrze, gdyby stary Klein nie spanikował i nie rzucił się do ucieczki. Moi ludzie przebrani za dziadów zaczęli go gonić. Facet, myśląc, że to prawdziwe zbiry, zwiał z paczką do pobliskiej bramy. Kilkanaście sekund później ktoś zdzielił go w łeb, wyrwał mu zawiniątko i zniknął na zapleczu kościoła w kamienicy Zulianiego. Kański wyśpiewał, że Ernest jest na dworcu kolejowym i że zamierza przenocować w ich samotni w Bortnikach. Pojechaliśmy więc na dworzec, lecz spóźniliśmy się o pół minuty. I wtedy mój serdeczny kolega Jakub Stern... Co ci, psiakrew, strzeliło do głowy, by przed nami uciekać?

Dziennikarz nie odpowiedział. Miał już dość mądrzenia się Zięby. Przymknął oczy i zatopił się w myślach. Sam nie wiedział, dlaczego zrobiło mu się żal szczeniaka. Przypomniał sobie jego przerażoną minę, gdy po strzale inspektora zachybotał się na kładce, trzymając za zranione ramię. Niespodziewanie przywołał matkę, która nie chciała go znać, i zwalił się do wody. Wtedy Jakub zanurkował za nim i mało nie przypłacił tego życiem. Ostatkiem sił wyczołgał się na brzeg i, ciężko dysząc, obserwował akcję. Rozebrany do spodenek policjant, asekurowany na linie, niezdarnie próbował wyciągnąć Bodela z końskiego dołu. Upłynął dobry kwadrans, zanim udało mu się znaleźć topielca. Zięba niecierpliwił się i, chodząc wzdłuż brzegu, głośno przeklinał. W pewnym momencie przypomniał sobie o siedzącym na brzegu zakładniku. Podszedł do Jakuba, odpiął wędzidło wrzynające mu się w zęby i z rozmachem wrzucił do rzeki.

Czas uciekał. Inspektor zawołał dwóch policjantów i kazał im zrobić Bodelowi sztuczne oddychanie. Mundurowi jak na egzaminie wpierw wylali wodę z topielca, następnie położyli go na brzuchu i na zmianę próbowali wpompować do płuc powietrze, uciskając klatkę piersiową i opuszczając ręce. Gimnastyka Hol- gera Nielsena ciągnęła się kolejny kwadrans i w końcu Zięba, kołysząc się na krótkich nogach, podszedł do chłopaka, odgarnął mu z twarzy włosy i przystawił kieszonkowe lusterko do ust. Rozeźlony, że nie zaparowało, schował je do kieszeni, a potem, patrząc na otwór w prawym ramieniu, z którego sączyła się krew, zastanawiał się, jak spisać protokół.

Kiedy Tomcio Paluch robił zdjęcia nieboszczyka, inspektor gapił się na twarz Bodela. Jego uwagę przykuły wielkie oczy oprawione długimi rzęsami jak u cielaka. Ta myśl wydała mu się niestosowna, więc charknął głośno w wybujałe mlecze. Zrezygnowany kazał zawinąć ciało w koc i ceratę i odwrócił się w stronę rzeki.

Dostrzegł tam coś interesującego i, na nowo przeklinając, przywołał policjanta, który przez cały czas pilnował walizki Bodela. Pokazał mu palcem na niewielkie zakole, gdzie pod krzakiem łozy unosiła się w wirze oblepiona rzęsą Shishi. Młody funkcjonariusz posłusznie zostawił walizkę i, trzymając się trawy, zszedł po stromej skarpie na brzeg. Rozglądał się za jakąś gałęzią, a kiedy jej nie znalazł, odpiął pałkę i nieporadnie wyłowił nią wirującą marionetkę. Zdyszany położył ją przed inspektorem i wkrótce cenne trofeum trafiło do jego samochodu.