Выбрать главу

Zmierzchało. Ciepły wiatr przyniósł zapach wody i wodorostów. Na wschodzie nad horyzontem pokazał się złoty rożek księżyca, po przeciwnej zaś stronie krwista czerwień zamieniała się niepostrzeżenie w granat. W szuwarach odzywały się chórem żaby, a powyżej kładki rzuciła się z pluskiem wielka ryba. Od Dniestru nadleciał spóźniony bocian i Stern obserwował, jak bezszelestnie szybuje w stronę niewidocznego gospodarstwa. Pojawiły się też roje meszek i komarów, które wściekle kąsały szykujących się do odjazdu mężczyzn.

Na okrzyk inspektora policjanci wsiedli do samochodów. Trzasnęły drzwi i auta ruszyły piaszczystą drogą w kierunku głównej szosy. Włączone reflektory przeczesywały teren, natrafiając na szaraka, którego oczy świeciły wśród traw jak perłowe guziki.

Kiedy Zięba dostrzegł zabudowania Chodorowa, nachylił się w stronę kierowcy i szepnął mu coś do ucha. Samochód przejechał wąską uliczką między parterowymi domkami i zatrzymał na placu przed drewnianą synagogą, przy jedynej, ledwie co świecącej latarni. Policyjny karawan o numerze T 45-005 z ciałem chłopaka i towarzyszącym mu Joachimem zahamował kilka metrów dalej. Prawie natychmiast wśród tonących w czerni zabudowań zaszczekał wściekle pies i na jego zew odpowiedziały chórem inne Chodorowskie burki.

Inspektor wysłał kierowcę do miasta, by sprowadził lekarza. Minuty dłużyły się. Karaczan poszedł pod krzak czeremchy, rozpiął rozporek i bez krępa- cji się odlał. Jego humor poprawiało nieco pudełko z przygotowaną przez Kleina gotówką, które jeden z policjantów znalazł pod liśćmi łopianu, ukryte razem z lalkami w drewnianej walizce.

Stern również wysiadł rozprostować kości. Dreptał wokół samochodu i rozcierał skostniałe nogi i ramiona.

Bolała go głowa i plecy. Miał tylko dwa marzenia: położyć się gdziekolwiek i zasnąć. Jego spodnie i koszula, które wykręcił w krzakach nad rzeką, zdążyły już podeschnąć, lecz czuć było od niego mułem. On też miał powód do zadowolenia, bo marynarkę z dokumentami, która została przy zabudowaniach, przyniósł mu mundurowy Zięby. Zapodział się tylko kapelusz.

Po dziesięciu minutach oczekiwania w towarzystwie funkcjonariusza od strony knajpy nadszedł niepewnym krokiem facet z kozią bródką. Nerwowo poprawiał zsuwające się z nosa druciane okulary. Rozwinął koc i obejrzał zwłoki Bodela. Przystawił mu do piersi stetoskop i bez szemrania, czkając głośno, podpisał się na podanym przez Ziębie blankiecie. Inspektor mógł więc z czystym sumieniem jechać dalej.

Ernest Bodel. Stern pierwszy raz spotkał na swej drodze takiego pomyleńca. Mógł mu wystawić laurkę i zaświadczyć, że chłopak był mistrzem animacji. Jawajki, kukiełki, marionetki, pacynki - wszystkie je znał i wszystkie kochał. To był jego prawdziwy świat, w którym skrywał się od dziecka. Po śmierci siostry ludzie przestali go rozumieć. Godzinami siedział zamknięty w piwnicy, zwierzając się lalkom ze swoich tajemnic. Odkrył wtedy wszystkie ich tajniki i wiedział, że jedyne, czego nie posiadają, to fałszywej ludzkiej duszy.

Samochód podskoczył na bruku. Rozbudzony Stern otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Seledynowe wskazówki pokazywały za kwadrans dwunastą. Auto przejechało przez wiadukt, nad torami prowadzącymi do Bukaresztu i minęło boisko Czarnych i ukraińskiego Sokoła.

Była wyjątkowo ciepła lipcowa noc. Lwów nie miał zamiaru kłaść się jeszcze spać. Buzowało w nim życie. Jeździły dorożki i auta, z których wysypywali się do knajp i knajpek rozbawieni goście. I jak każdego wieczoru czas umilały im panienki do towarzystwa albo w drogę wchodzili szemrani faceci, nękani przez dzielnych agentów Zięby.

- Możesz mi coś wyjaśnić? - zwrócił się Stern do inspektora. - Od początku nie daje mi to spokoju.

- Co?

- Pies.

- Jaki znowu pies?

- Ten z willi inżyniera Guta. Kto go karmił? Skąd się tam wziął?

Zięba zrobił mądrą minę.

- To przybłęda! Przyszedł za Bodelem. Chłopak dał mu jeść i przywiązał go do budy.

- Skąd to wiesz?

Inspektor dotknął czubka nosa.

- Instynkt mi podpowiada. Ale możesz się z tym, Kuba, nie zgodzić.

Ze Stryjskiej nieoznakowany policyjny citroen wjechał z piskiem opon w Pełczyńską, a potem kierowca automatycznie obrał kurs na komendę wojewódzką na Sapiehy. Na rozjeździe tramwajowym inspektor się ocknął. Klepnął szofera w ramię i polecił zawieźć pana redaktora Sterna do domu na Pohulankę.

Zanim Stern włożył klucz do zamka, przezornie zdjął na ganku buty. Jak cień wślizgnął się do środka. Nie zapalając światła, przeszedł na palcach przez korytarz i zniknął w salonie. Po ciemku zdjął z siebie wilgotne ubranie i powiesił je na krześle. Potem ściągnął z fotela pled, okręcił się nim i zwinięty w kłębek położył na szezlongu. Trwał w półśnie, słuchając zegara, który głucho wybijał północ.

Wydawało mu się przez moment, że w jego nogach siedzi przemoczona Shishi i wpatruje się w niego połyskującymi kasztanowymi oczami. Ma otwarte usta, jakby chciała coś powiedzieć. I Stern dojrzał w jej czarnych źrenicach przepastny wir, który wciągał go coraz głębiej i głębiej, aż zapadł się w sen, jakby sam obsunął się do zdradliwego końskiego dołu. I w tym śnie naszła go szaleńcza myśl, że wszystkie morderstwa wyreżyserował Kański i że nie ma już świadka, który mógłby przesądzić o jego winie.

Piątek, 8 lipca 1938

Pierwszy obudził ojca Piotruś, szarpiąc go za ramię. Po nim przyszła Kasia i zaraz wybiegła do mamy, by opowiedzieć, co widziała. Dzieci stały w drzwiach, gdy pokazała się Anna.

- Ładny mi tatuś. Własne dzieci boją się na niego spojrzeć. Kasiu, wyprowadź Piotrusia. Muszę teraz powiedzieć tatusiowi coś ważnego na osobności - poprosiła Anna, a kiedy dzieci wyszły, nachyliła się nad Jakubem, by mu wygarnąć.

Jej mąż był nieogolony, miał podbite lewe oko i rozciętą górną wargę. Jednym słowem wyglądał jak łyczakowski lump.

- Nie wiem, gdzie byłeś i o której wróciłeś. Przyszli moi rodzice i czekaliśmy na ciebie do dwudziestej z kolacją, ale nasze sprawy w ogóle cię nie obchodzą. Boże, nawet nie masz zamiaru się wytłumaczyć!

- Właśnie zamierzałem ci powiedzieć - zaczął Jakub zachrypniętym głosem - że wczoraj...

- Wczoraj? - Spojrzała na niego badawczo, jakby chciała wymusić na nim całą prawdę. - Dziś rano mówiłeś coś przez sen.

- Co?

- Nie udawaj niewiniątka. Kilka razy powtórzyłeś jej imię.

- Jakie imię? - Uniósł się na ramieniu, przełamując ból pleców, i spojrzał półprzytomnie.

- Doskonale wiesz jakie - syknęła wściekle. - Powiedziałeś „Shishi”!

Jakub opadł na poduszkę i zaczął się tak szczerze i donośnie śmiać, że rozbroił tym Annę. Uklękła przy nim i, trzymając go za rękę, spojrzała w oczy.

- Kuba, o co ci chodzi? Powiedz prawdę. Przestałam ci się podobać? Masz inną?

- Chyba nie jesteś zazdrosna o jakąś marionetkę

- zażartował i pocałował ją w rękę. - Shishi to marionetka maharadży ze starożytnego rodu Scindia. Słowo harcerza!

- Daj spokój bredniom - ofuknęła go. - Nie myśl, że zwiedziesz mnie swoim gadaniem. Wyglądasz tragicznie - dodała i delikatnie dotknęła jego pokancerowanej twarzy. - Musisz zobaczyć się w lustrze. Napuściłam ci wody do wanny. Błagam, idź teraz do łazienki i się wyszoruj, a potem zdezynfekuj twarz arniką. Dzieci nie mogą cię w takim stanie widzieć. W kuchni czeka na ciebie śniadanie. Pogadamy, panie redaktorze, wieczorem, jeśli oczywiście wrócę.