— Naprawdę? — przestraszyła się niania Ogg. — No tak, naprawdę.
Suknia była czarna. Przynajmniej w teorii. Była czarna tak, jak czarne jest skrzydło szpaka. Uszyta z czarnego jedwabiu, z paciorkami i cekinami, była czernią na wakacjach.
— To chyba mój rozmiar. Weźmiemy ją. Zapłać tej kobiecie, Gytho.
Wirujący bąk madame zakołysał się gwałtownie.
— Wziąć ją? Teraz? Pięćset dolarów? Zapłacić? Gotówką?
— Zajmij się tym, Gytho.
— Och… No dobrze.
Niania odwróciła się skromnie i uniosła spódnicę. Zabrzmiały szelesty, elastyczne brzęknięcia… Po czym odwróciła się znowu, trzymając w ręku torbę. Odliczyła pięćdziesiąt ciepłych dziesięciodolarówek na nieprotestującą dłoń madame.
— A teraz wrócimy do sklepu i rozejrzymy się za dodatkami — oświadczyła lady Esmeralda. — Mam ochotę na strusie pióra. I którąś z tych peleryn, co je noszą damy. I taki wachlarz obszyty koronką.
— To może od razu weźmiemy parę dużych brylantów? — rzuciła ostro niania.
— Dobry pomysł.
Madame Dawning słyszała, jak kłócą się, idąc w stronę sklepu.
Spojrzała na trzymane w ręku pieniądze.
Wiedziała o starych pieniądzach, które stawały się jakoś godne szacunku dzięki temu, że ludzie trzymali je przez lata. Wiedziała o nowych pieniądzach, które — zdaje się — zarabiali ci wszyscy karierowicze, jakich pełno ostatnio w mieście. Jednak w głębi jej upudrowanego łona biło serce ankhmorporskiego sklepikarza. Zdawała sobie sprawę, że najlepsze pieniądze to te, które leżą w jej dłoni, zamiast w cudzej. Najlepsze pieniądze to te moje, nie twoje.
Poza tym była też snobką w stopniu wystarczającym, by mylić nieuprzejmość z dobrym pochodzeniem. W taki sam sposób, w jaki ludzie naprawdę bogaci nie mogą być obłąkani (są najwyżej ekscentryczni), nie mogą też być niegrzeczni (są tylko otwarci i szczerzy).
Pospieszyła za lady Esmeraldą i jej dziwaczną przyjaciółką. Sól ziemi, powtarzała sobie.
Zdążyła jeszcze podsłuchać ich dość niezwykłą rozmowę.
— Chciałaś mnie ukarać. Prawda, Esme?
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Gytho.
— Tylko dlatego, że miałam wreszcie swój moment.
— Naprawdę nie rozumiem. Zresztą i tak mówiłaś, że odchodzisz od zmysłów, zastanawiając się, co zrobić z pieniędzmi.
— Owszem, ale dość by mi się podobało odchodzenie od zmysłów, zwłaszcza na wygodnym się-zląkłu, w otoczeniu silnych mężczyzn kupujących mi czekoladki i narzucających się z uprzejmościami.
— Za pieniądze nie kupisz szczęścia, Gytho.
— Chciałam je tylko wynająć na parę tygodni.
Agnes wstała późno; w uszach wciąż słyszała muzykę. Ubierała się jak we śnie — choć na wszelki wypadek wcześniej zasłoniła lustro prześcieradłem.
W bufecie zastała już kilka tancerek z baletu. Dzieliły się nacią selera i chichotały.
Był też André. Jadł coś z roztargnieniem, przeglądając nuty. Od czasu do czasu machał łyżką, zapatrzony w przestrzeń, po czym odkładał łyżkę i robił jakieś notatki.
W połowie taktu zauważył Agnes. Uśmiechnął się.
— Dzień dobry. Wyglądasz na zmęczoną.
— Eee… No tak.
— Straciłaś całe zamieszanie.
— Naprawdę?
— Była tu Straż Miejska. Rozmawiali ze wszystkimi, zadawali mnóstwo pytań i zapisywali odpowiedzi. Bardzo powoli.
— Jakich pytań?
— No, znając straż, coś w rodzaju „Czy to ty zrobiłeś?”. Oni dość wolno myślą.
— Ojej… To znaczy, że odwołają dzisiejsze przedstawienie?
André zaśmiał się głośno. Miał miło brzmiący śmiech.
— Nie wydaje mi się, żeby pan Kubeł był w stanie je odwołać. Nawet jeśli ludzie rzeczywiście padają jak muchy.
— Dlaczego nie?
— Od rana stały kolejki po bilety.
— Ale czemu?
Wytłumaczył jej.
— To obrzydliwe — stwierdziła Agnes. — Chcesz powiedzieć, że przychodzą, bo to może być niebezpieczne?
— Obawiam się, że leży to w ludzkiej naturze. Oczywiście, niektórzy chcą usłyszeć Enrico Basilicę. A także… cóż, Christine zyskała sporą popularność.
Spojrzał na nią z żalem.
— Nie przeszkadza mi to, naprawdę — skłamała Agnes. — Hm… Jak długo już tu pracujesz, André?
— No… Kilka miesięcy. Przedtem uczyłem muzyki dzieci szeryfa w Klatchu.
— A co myślisz o Upiorze?
Wzruszył ramionami.
— To jakiś szaleniec, jak sądzę.
— Tak uważasz… Nie wiesz, czy on śpiewa? To znaczy, czy potrafi dobrze śpiewać?
— Słyszałem, że przysyła kierownictwu listy krytyczne. Podobno niektóre dziewczęta słyszały nocą czyjś śpiew, ale one stale opowiadają różne głupstwa.
— Hm… Czy są tu jakieś sekretne przejścia?
Przyjrzał się jej, przechylając głowę.
— Z kim rozmawiałaś?
— Słucham?
— Dziewczęta twierdzą, że są. Oczywiście, opowiadają też, że stale spotykają Upiora. Często w dwóch miejscach równocześnie.
— Dlaczego miałyby go tak często spotykać?
— Może lubi patrzeć na młode dziewczyny. Stale przecież ćwiczą po kątach. Poza tym one są prawie obłąkane z głodu.
— Czy ciebie w ogóle ten Upiór nie interesuje? Giną ludzie!
— Wiesz, mówią, że to mógł być doktor Undershaft.
— Przecież ktoś go zabił!
— Może sam się powiesił. Ostatnio był dość przygnębiony. I zawsze zachowywał się trochę dziwacznie. Nerwowo. Ale bez niego będzie nam trudniej. Masz, przyniosłem ci stare programy. Niektóre notki mogą się przydać; w końcu jesteś w operze od niedawna.
Agnes patrzyła na kartki, wcale ich nie widząc.
Ludzie znikają, a pierwsza myśl, jaka przychodzi innym do głowy, to że bez nich będzie trudniej.
Przedstawienie musi trwać. Wszyscy tak twierdzą. Ludzie powtarzają to zdanie bez przerwy. Często mówią z uśmiechem, ale jednak są poważni. Nikt nigdy nie wyjaśnia dlaczego. A wczoraj, kiedy chór kłócił się o pieniądze, wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę nie odmówią występu. To była tylko gra.
I przedstawienie trwało. Słyszała wszystkie opowieści. Słyszała o spektaklach, których nie przerywano mimo pożaru szalejącego w mieście, mimo smoka siedzącego na dachu, mimo rozruchów na ulicach. Dekoracja się przewracała? Przedstawienie trwało. Umierał pierwszy tenor? Trzeba zwrócić się do publiczności z pytaniem o jakiegoś studenta muzyki, który zna rolę, i dać mu wielką szansę, gdy ciało jego poprzednika stygnie spokojnie za kulisami. Dlaczego? Przecież to tylko spektakl, na litość bogów. Nic ważnego. Ale… przedstawienie musi trwać. Wszyscy przyjmowali to jak oczywistość i już się nie zastanawiali, jakby mgła wypełniła im głowy.
Z drugiej strony… Ktoś uczył ją śpiewać nocą. Tajemniczy osobnik wykonywał arię na scenie, kiedy wszyscy rozeszli się już do domów. Próbowała wyobrazić sobie ten głos jako należący do mordercy — nie udało się. Chyba nie chciała, żeby się udało. Chyba jej głowę też wypełniła mgła. Kto może tak cudownie wyczuwać muzykę, a przy tym zabijać ludzi?
Odruchowo przewracała kartki starego programu, gdy nagle jakieś imię przyciągnęło jej wzrok.
Szybko przejrzała następne. Pojawiło się znowu. Nie w każdym przedstawieniu i nigdy w ważnej roli, ale było. Zwykle jako oberżysta albo sługa.
— Walter Plinge? — zdziwiła się na głos. — Walter? Przecież… Przecież on nie śpiewa, prawda?
Wskazała palcem.