Wyciągnął ręce i rozprostował palce. Trwało to dłuższą chwilę.
Potem zaczął grać.
Upiór tańczył na krawędzi balkonu, rozrzucając kapelusze i teatralne lornetki. Publiczność obserwowała to w zdumieniu; po chwili rozległy się oklaski. Nie całkiem rozumieli, jak to wszystko pasuje do akcji przedstawienia… ale w końcu to przecież opera.
Dotarł do środkowego przejścia, podbiegł kawałek w górę, zawrócił i pędem ruszył w dół. Dobiegł do końca, skoczył, skoczył jeszcze raz, wzleciał nad parterem…
…i wylądował na żyrandolu, który zadźwięczał i zakołysał się lekko.
Widzowie wstali, bijąc brawo. Upiór wspinał się między brzęczącymi rzędami kryształów ku głównej linie nośnej.
Kolejna postać wspięła się na balkon i rzuciła w pogoń. Ten człowiek był mocniej zbudowany, jednooki, szeroki w barach i wąski w pasie. Wyglądał groźnie w sposób bardzo interesujący — niczym pirat, który w pełni zrozumiał słowa „Wesoły Roger”. Nie rozpędzał się nawet, ale kiedy dotarł do punktu najbliższego żyrandola, po prostu skoczył w pustkę.
Było jasne, że nie dosięgnie…
A potem nie było jasne, jak tego dokonał.
Obserwujący go przez teatralne lornetki przysięgali później, że wyciągnął rękę, która zdawała się ledwie musnąć żyrandol, a jednak potrafił jakoś obrócić w powietrzu całe ciało. Kilka osób przysięgało nawet, że kiedy wyciągnął rękę, jego paznokcie urosły nagle o kilka cali.
Potężna góra szkła zakołysała się majestatycznie na linie. Kiedy wychyliła się do końca, rozhuśtał ją bardziej, niczym cyrkowiec na trapezie. Zachwycona publiczność wydała z siebie „Ooo!”.
Obrócił się w zwisie. Żyrandol znieruchomiał na moment na samym krańcu łuku, by zaraz popłynąć z powrotem.
Kiedy dzwonił i trzeszczał nad parterem, wiszący pod nim człowiek machnął całym ciałem, wykonał salto w tył i wylądował wśród kryształów. Świece i odłamki posypały się między publiczność.
Potem, wśród braw i krzyków, wspiął się po linie za uciekającym Upiorem.
Henry Lawsy spróbował poruszyć ręką, ale spadający kryształ przybił mu rękaw do poręczy fotela.
Był w rozterce. Zdawało mu się, że coś takiego nie powinno się zdarzyć. Ale pewności nie miał.
Wokół ludzie zaczynali szeptać nerwowo.
— To część libretta?
— Na pewno.
— O tak. Tak. Bez wątpienia — oświadczył autorytatywnie ktoś w tym samym rzędzie. — Tak jest. Słynna scena pościgu. Naturalnie. Tak, w Quirmie też ją wystawili.
— No tak. Rzeczywiście. Słyszałem o tym.
— Uważam, że było świetnie — oceniła pani Lawsy.
— Mamo!
— Najwyższy czas, żeby wydarzyło się coś ciekawego. Powinieneś mnie uprzedzić, włożyłabym okulary.
Niania Ogg biegła po schodach na poddasze.
— Coś się nie udało! — burczała gniewnie, przeskakując po dwa stopnie. — Uważa, że wystarczy jej tylko spojrzeć, a są jak toffi w jej rękach. I kto musi potem robić porządek? No, można zgadywać…
Stare drewniane drzwi u szczytu schodów ustąpiły przed butem niani, wspartym rozpędem niani. Odskoczyły z trzaskiem, odsłaniając rozległe, ciemne pomieszczenie. Pełno w nim było biegających ludzi — nogi migotały w blasku latarni. Wszyscy krzyczeli.
Ktoś rzucił się w jej stronę.
Niania przykucnęła. Oboma kciukami przyciskała korek mocno wstrząśniętej butelki szampana, którą trzymała pod pachą.
— To magnum — ostrzegła. — I nie zawaham się go wypić.
Człowiek zatrzymał się.
— Och, pani Ogg…
Niezawodna pamięć szczegółów osobistych podsunęła niani konieczne dane.
— Peter, tak? — upewniła się. — Ten z chorymi stopami?
— Zgadza się, pani Ogg.
— Ten puder, co ci dałam, pomaga?
— Jest o wiele lepiej, pani Ogg.
— A co się tutaj dzieje?
— Pan Salzella złapał Upiora!
— Naprawdę?
Dopiero teraz wzrok niani zdołał dostrzec jakiś porządek w ogólnym chaosie. Zauważyła grupkę ludzi pośrodku pomieszczenia, wokół mocowania żyrandola.
Salzella siedział na deskach. Kołnierzyk miał przekrzywiony, a rękaw oderwany od fraka, ale oczy błyszczały mu tryumfalnie.
Machał czymś. Było białe. Przypominało kawałek czaszki.
— To Plinge! — oznajmił. — Mówię wam, to był Walter Plinge! Czemu tak stoicie? Łapcie go!
— Walter? — powtórzył ktoś z niedowierzaniem.
— Tak! Walter!
Ktoś inny podbiegł, wymachując latarnią.
— Widziałem, jak Upiór ucieka na dach! — zawołał. — I wielki jednooki opryszek pędził za nim jak kocur oblany wrzątkiem!
Coś nie pasuje, pomyślała niania. Coś się tu nie zgadza.
— Na dach! — rozkazał Salzella.
— Czy nie powinniśmy najpierw zdobyć płonących pochodni?
— Płonące pochodnie nie są obowiązkowe!
— Widły i kosy?
— Tylko na wampiry!
— Może chociaż jedną pochodnię?
— Na dach! Ale już!
Kurtyna opadła. Zabrzmiały rzadkie oklaski, ledwie słyszalne wśród rozmów na widowni.
Chórzyści patrzeli na siebie w zdumieniu.
— Co to niby miało znaczyć?
Z góry opadał kurz. Maszyniści biegali po pomostach w kominie. Wśród lin i worków z piaskiem rozbrzmiewały krzyki. Ktoś przebiegł przez scenę, niosąc płonącą pochodnię.
— Hej, co się tam dzieje? — zapytał tenor.
— Mają Upiora! Ucieka na dach! To Walter Plinge!
— Jak to? Walter?
— Nasz Walter Plinge?
— Tak!
Maszynista odbiegł wśród smugi iskier. Pozostawił drożdże niepokoju, by fermentowały w cieście chóru.
— Walter? Niemożliwe.
— No… zawsze był trochę dziwny, prawda?
— Ale ledwie dziś rano powiedział do mnie: „Piękny mamy ranek, panie Sidney”. Ot tak. Zupełnie normalnie. No… jak na Waltera normalnie.
— Prawdę mówiąc, zawsze mnie trochę niepokoiło, jak on rusza oczami. Całkiem jakby się ze sobą nie porozumiewały.
— I zawsze się kręci po budynku.
— Tak, ale przecież jest człowiekiem do wszystkiego…
— Trudno zaprzeczyć!
— To nie Walter — oświadczyła Agnes.
Popatrzyli na nią.
— Powiedział, że jego właśnie ścigają, moja droga.
— Nie wiem, kogo ścigają, ale Walter nie jest Upiorem. To śmieszne, że ktoś mógłby go wziąć za Upiora! — tłumaczyła z zapałem Agnes. — Przecież on by nawet muchy nie skrzywdził! Zresztą widziałam…
— Ale zawsze wydawał mi się trochę… oślizły.
— I podobno często schodzi do piwnic. Po co, pytam? Trzeba otwarcie przyznać: jest szaleńcem.
— Przecież nie zachowuje się jak szaleniec!
— No ale zawsze wygląda, jakby właśnie miał zamiar, musisz przyznać. Pójdę zobaczyć, co się dzieje. Kto idzie ze mną?
Agnes zrezygnowała. To straszne, co właśnie odkryła: są takie chwile, kiedy dowody zostają zdeptane i polowanie trwa.
Klapa odskoczyła. Upiór wyszedł na dach, spojrzał za siebie i zatrzasnął ją z rozmachem. Z dołu dobiegł krótki skowyt.
Potem Upiór przebiegł wzdłuż rynien do parapetu obsadzonego gargulcami, czarno-srebrnymi w blasku księżyca. Wiatr rozwiewał mu pelerynę, gdy sunął po samej krawędzi dachu, aż zeskoczył w pobliżu następnego wyjścia.