Aster Mikkelsen była biochemikiem z Michigan, członkiem grupy skupionej nad projektem sztucznej syntezy życia. Spotkałem ją na ubiegłorocznej konferencji A.A.A.S. w Seatle. Choć jej nazwisko brzmiało po skandynawsku, nie była jedną z tych nordyckich gigantek, na których punkcie mam prawdziwego fioła. Ciemnowłosa, delikatna, wiotka, emanowała aurą nieśmiałości. Nie mogła mieć więcej niż pięć stóp wzrostu i wątpię, żeby ważyła nawet sto funtów. Była kobietą około czterdziestki, choć wyglądała znacznie młodziej. W jej oczach migotały wojownicze ogniki, rysy twarzy miała wręcz klasyczne. Nosiła wyzywająco proste ubranie, jakby chciała w ten sposób podkreślić swą chłopięcą sylwetkę i dać do zrozumienia wszystkim lubieżnikom, że nie ma im nic do zaoferowania. Nagle przed oczyma stanęła mi absurdalna scena: Lloyd Kolff i Aster Mikkelsen leżą razem w łóżku. Wielkie połacie potężnego, włochatego ciała rozpostarte nad kruchą, wątłą postacią Aster. Jej rozchylone uda i chude łydki podrygują spazmatycznie, przywalone kilogramami tłuszczu, jej stopy kopią w pościel. Ten widok był tak obrzydliwy, że musiałem przymknąć oczy, aby go odpędzić. Dopiero po chwili zdołałem znów rozewrzeć powieki. Kolff i Aster stali nadal obok siebie, piramida cielska przy boku filigranowej nimfy. Oboje obserwowali mnie z niepokojem.
— Nic ci nie jest? — spytała Aster. Miała piskliwy, dziewczęcy głos.
— Myślałam już, że nam tu zemdlejesz.
— Jestem nieco zmęczony — skłamałem.
Nie wiedziałem, skąd wziął się ten dziwaczny obraz, ani dlaczego tak mną wstrząsnął. Aby pokryć zmieszanie, spytałem Kralicka, ile osób jeszcze dołączy do naszego komitetu. Wyjaśnił, że jedna, Helen McIlwain, sławny etnolog. Miała przyjść w każdej chwili. Jak na zawołanie, drzwi się rozwarły i do środka wkroczyła Helen we własnej osobie.
Któż nie słyszał o Helen McIlwain? Czego na jej temat jeszcze nie powiedziano? Orędowniczka kulturowego relatywizmu, pierwsza dama etnologów, zawzięta badaczka obrzędów dojrzewania i kultów płodności, która bez chwili wahania włączała się w plemienne orgie. Kobieta, która w poszukiwaniu wiedzy zapuściła się do kanałów Ouagadougu, aby skosztować pieczonego psa. Autorka fundamentalnych opracowań z zakresu technik masturbacji. Osoba, która na własnej skórze doświadczyła sposobów inicjacji seksualnej dziewic w mroźnych ostępach Sikkimu. Wydawało mi się, że Helen żyła od zawsze. Nieustannie dochodziły mnie wieści o jej bulwersujących wyczynach. Publikowała książki, za które w innej epoce spalono by ją od razu na stosie. Informowała opinię publiczną o sprawach, które były w stanie zszokować nawet przygotowanych na wszystko naukowców. Nasze drogi krzyżowały się nieraz, choć ostatnio następowało to dość rzadko. Wyglądała zaskakująco młodo i rześko, a musiała mieć już co najmniej pięćdziesiąt lat.
Ubrana była — jakby to rzec — dość ekstrawagancko. Jej ramiona owijała plastykowa przepaska, z której zwisały czarne włókna, przypominające do złudzenia ludzkie włosy. Być może nawet, były nimi w istocie. Owe długie, jedwabiste i gęste pasma tworzyły zwartą kaskadę, która sięgała do pół uda — przedmiot pożądania każdego fetyszysty. W tym przybraniu z włosów było coś dzikiego i pierwotnego — brakowało tylko obrączki w nosie i rytualnych blizn na policzkach. Sądzę, że pod spodem nie nosiła bielizny. Gdy szła, raz po raz można było dostrzec różowe ciało wyzierające spod oryginalnego stroju. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że widzę sutek jej piersi i skrawek gładkiego pośladka. Jednak, mimo wszystko, długie, lśniące i delikatne pasma tego zmysłowego kostiumu, który okrywał niemal całą jej postać, były tak zwarte i gęste, że do naszych oczu docierało tylko to, co Helen uważała za stosowne. Zgrabne, szczupłe ramiona miała odkryte. Łabędzia szyja wyrastała z godnością ponad włochaty kostium, a jej własne włosy, w kolorze kasztanów, śmiało mogły z nim konkurować. Widok był niecodzienny, fantastyczny, niesamowity i dość absurdalny. Gdy Helen wkroczyła dumnie do pomieszczenia, rzuciłem okiem na Aster Mikkelsen i dostrzegłem na jej twarzy wyraz lekkiego rozbawienia.
— Przepraszam za spóźnienie — oznajmiła Helen swoim donośnym kontraltem. — Zasiedziałam się w The Smithsonian. Zaprezentowali mi przecudny zestaw noży do obrzezania wykonanych z kości słoniowej!
— A miałaś już okazję, żeby je wypróbować? — spytał Lloyd Kolff.
— Jakoś nie bardzo. Ale, mój drogi, nic straconego. Po tym idiotycznym posiedzeniu moglibyśmy tam wrócić, a ja z rozkoszą dokonałabym zabiegu. Na tobie.
— Za późno o sześćdziesiąt trzy lata — odparł ze śmiechem Kolff. — Powinnaś wiedzieć. Z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić u ciebie zanik pamięci, Helen!
— Och, masz rację mój drogi! Absolutną rację! Przepraszam stokrotnie. Jak mogłam zapomnieć!
Falując włochatym kostiumem podbiegła do Kolffa i pocałowała go w szeroki policzek. Sanford Kralick zagryzł wargę. Najwyraźniej jego komputer coś przeoczył. F. Richard Heyman wiercił się niespokojnie, na twarzy Fieldsa pojawił się uśmiech, zaś Aster sprawiała wrażenie śmiertelnie znudzonej. Powoli nabierałem pewności, że spędzimy wspólnie niezapomniane chwile.
Kralick głośno odchrząknął.
— Teraz, skoro jesteśmy już w komplecie, chciałbym prosić o chwilę uwagi…
Zaczął wprowadzać nas w tajniki zadania. Korzystał przy tym z pomocy ekranów ściennych, kości z danymi, syntetyzerów dźwięku oraz całej baterii tym podobnych ultranowoczesnych urządzeń. Wszystko po to, aby przekonać nas o potrzebie pośpiechu oraz ważkości całej misji. Krótko mówiąc, naszym zadaniem było wyciągnięcie z przybycia Vornana maksimum korzyści. Mieliśmy także nie spuszczać oka z naszego gościa i w miarę możliwości zapobiegać bardziej bulwersującym wyczynom. Przy okazji, dla własnej satysfakcji, mogliśmy również ustalić czy od początku mówił prawdę, czy też był tylko sprytnym oszustem.
Okazało się, że co do tej ostatniej kwestii zdania w naszej grupie są podzielone. Helen McIlwain była szczerze przekonana, iż Vornan przybył z przyszłości; co więcej upatrywała w tym coś mistycznego. Morton Fields podzielał jej zdanie, choć nie robił wokół całej sprawy aż tyle szumu. Uważał, że przybycie mesjasza z przyszłości, który miałby pomóc nam w tych czasach próby, byłoby czymś symbolicznym i jak najbardziej pożądanym. Skoro Vornan spełniał wymagania stawiane kandydatowi na mesjasza, Fields z radością zaakceptował jego obecność. Drugi obóz tworzyli: Lloyd Kolff (uważał, że historyjka opowiedziana przez Vornana jest sama w sobie dość komiczna i nie wymaga komentarza), F. Richard Heyman (dostawał szkarłatnych plam na twarzy na samą myśl o podróżach w czasie), no i rzecz jasna ja sam. Aster Mikkelsen zachowała neutralność w tej kwestii, a może była po prostu agnostykiem. Kierowała się naukowym obiektywizmem: nie miała zamiaru uwierzyć w przybysza z przyszłości, skoro jak dotąd nawet go nie widziała.
Pierwszą część tego kulturalnego, akademickiego sporu odbyliśmy tuż przed nosem Kralicka, dokończyliśmy go zaś wieczorem przy kolacji. Nasza szóstka siedziała wokół stołu w Białym Domu, służący donosili nieustannie najróżniejsze przysmaki, a wszystko oczywiście na koszt podatników. Drinki serwowano w szczególnej obfitości. W naszym małym, kiepsko dobranym zespole zarysowała się pewna polaryzacja. Kolff i Helen musieli ze sobą niegdyś sypiać i wcale nie ukrywali, że mają zamiar podtrzymać dobrą tradycję. Taki ostentacyjny brak skrępowania wyraźnie drażnił Heymana, który musiał cierpieć akurat na ostre zaparcie. Morton Fields również przejawiał pewne zainteresowanie osobą Helen, a im więcej popijał, tym stawał się śmielszy w dawaniu dowodów tego zainteresowania. Jednakże Helen pozostawała głucha na jego zapędy, gdyż obecnie pociągał ją starszawy, korpulentny, szwargoczący w sanskrycie Falstaff — Kolff. Zatem Fields skierował swe wysiłki w kierunku Aster Mikkelsen, która niestety przejawiała równie wielkie zainteresowanie seksem, co nasz stół biesiadny. Udaremniała wszelkie zakusy z wprawą i opanowaniem świadczącym o wieloletnim doświadczeniu. Ja, stary rozpustnik, trzymałem się cały czas z boku; siedziałem jak niemy posąg i obserwowałem swych wykształconych kolegów w akcji. Pomyślałem, że jest to przecież grupa osób dobrana starannie pod kątem braku stwierdzonych niesnasek i osobistych urazów. Biedny Sandy Kralick sądził, że zebrał sześciu nieskazitelnych uczonych, którzy będą służyć swemu narodowi z żarliwym poświęceniem. Nie byliśmy ze sobą nawet ośmiu godzin, a już powstały pierwsze pęknięcia w tym monolicie. Co będzie, kiedy dołączy do nas nieobliczalny Vornan-19? Ogarnął mnie niepokój.