— Skąd ta pewność?
Fields w zamyśleniu tarł lewe ucho.
— Posiada dar zjednywania sobie ludzi. Nimb. Boski czar. Wyraźnie to widać, gdy się uśmiecha, zauważyłeś?
— Tak. Tak. Ale dlaczego sądzisz, że wykorzysta swe zdolności z pożytkiem dla nas, a nie zacznie na przykład dla rozrywki podburzać tłum? Przybył do nas jako zbawiciel czy zwykły turysta?
— Za parę dni dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki. Pozwolisz, że zamówię jeszcze jednego drinka?
— Zamów od razu trzy — poleciłem beztrosko. — To nie ja płacę rachunki.
Fields ochoczo spełnił tę prośbę. Jego bezbarwne oczy miały wyraźnie problemy z akomodacją, jakby nosił wzmacniacze rogówki i jeszcze nie nauczył się ich obsługiwać.
— Czy znasz jakiegoś faceta, który spał z Aster Mikkelsen? — spytał po chwili milczenia.
— Raczej nie. A powinienem?
— Tak się zastanawiam — może ona jest lesbijką?
— Wątpię — odparłem. — Czy to z resztą takie ważne?
— Wczoraj wieczorem próbowałem ją uwieść — oznajmił Fields, śmiejąc się cicho.
— Nie omieszkałem zauważyć.
— Byłem zupełnie pijany.
— To także rzuciło mi się w oczy.
— Kiedy usiłowałem zaciągnąć ją do łóżka, Aster powiedziała coś dziwnego — ciągnął Fields. — Oznajmiła mianowicie, że nie sypia z mężczyznami. Stwierdziła to całkiem beznamiętnie, jakby ta sprawa była najzupełniej zrozumiała dla wszystkich poza skończonymi idiotami. Zastanawiam się, czy Aster nie skrywa przypadkiem jakiejś tajemnicy, o której powinienem wiedzieć, a tymczasem nie mam zielonego pojęcia.
— Możesz zapytać Sandy’ego Kralicka — podsunąłem. — On ma dossier każdego z nas.
— Na to mnie nie stać. To znaczy, takie postępowanie byłoby niegodziwe.
— Zabieganie o romans z Aster?
— Nie, łażenie za tym biurokratą, aby wyciągnąć jakieś informacje. Wolę raczej, aby ta sprawa została między nami.
— Między nami profesorami? — podsunąłem.
— W pewnym sensie.
Fields wyszczerzył zęby w uśmiechu — wyczyn, który musiał go wiele kosztować.
— Widzisz, stary, nie chcę zawracać ci głowy moimi sprawami. Myślałem tylko, że może wiesz coś o jej…
— Skłonnościach?
— Właśnie.
— Nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Jest doskonałym biochemikiem — stwierdziłem. — Jest typem człowieka, który podchodzi do wszystkiego z dużą rezerwą. To wszystko, co wiem na jej temat.
Niedługo potem Fields wreszcie sobie poszedł. Kiedy otworzył drzwi, doszedł mnie sprośny rechot Lloyda Kolffa grzmiący po korytarzach. Czułem się jak więzień. Może by tak zadzwonić do Kralicka i poprosić, aby znów podesłał mi Martę-Sidney? Zdjąłem ubranie i wszedłem pod prysznic, czekając cierpliwie aż molekuły wody zmyją ze mnie apatię i kurz, jakie osiadły na mnie w czasie podróży z Waszyngtonu. Później trochę czytałem. Kolff podarował mi swoją najnowszą książkę: antologię fenickiej metafizycznej liryki miłosnej, którą przetłumaczył. Fenicjan uważałem zawsze za doskonałych lewantyńskich kupców, którzy nie mieli czasu na pisanie poezji, obojętnie — erotycznej czy jakiejkolwiek innej. A wierszyki były, trzeba przyznać, ogniste i pikantne. Nie śniło mi się dotąd, że istnieje tyle sposobów na opisanie kobiecych narządów płciowych. Strofy przyozdobiono długimi łańcuchami przymiotników — istny katalog wyuzdania. Ciekawe, czy Kolff sprezentował egzemplarz antologii Aster Mikklesen.
Musiałem się zdrzemnąć. Około piątej obudził mnie szelest kartek papieru wylatujących ze szczeliny informacyjnej w ścianie. Kralick przesłał każdemu plan pobytu Vornana-19. Nie było tam żadnych rewelacji: nowojorska giełda, Wielki Kanion, parę fabryk, jakiś indiański rezerwat oraz — opatrzone znakiem zapytania — Luna City. Ciekawe, czy będziemy musieli mu towarzyszyć w tej wyprawie na Księżyc. Pewnie tak.
Wieczorem przy kolacji Helen i Aster wdały się w długą dysputę nad jakąś sprawą, o której ja osobiście nie miałem zielonego pojęcia. Okazało się, że moje krzesło sąsiaduje z fotelem Heymana. Byłem więc, siłą rzeczy, zmuszony prowadzić rozmowę na temat spenglerowskich interpretacji ruchu apokaliptystów. Lloyd Kolff opowiadał sprośne historyjki w kilkunastu językach naraz, Fields zaś słuchał śmiertelnie znudzony i tęgo popijał. Przy deserze dołączył do nas Kralick z miłą wiadomością, że Vornan-19 właśnie wsiada na pokład promu, zmierzającego prosto w stronę Nowego Jorku i należy się go spodziewać jutro w południe. Życzył nam powodzenia.
Nie pojechaliśmy na lotnisko powitać Vornana; Kralick wietrzył kłopoty. Nie bez racji zresztą. Zostaliśmy w hotelu i na ekranach oglądaliśmy uroczystość przybycia gościa z odległej przyszłości. Na miejscu zgromadziły się dwie rywalizujące grupy. Widać było tłumy apokaliptystów, lecz ten obraz nikogo już nie dziwił — ostatnimi czasy wielkie manifestacje apokaliptystów stały się zjawiskiem powszechnym. Nieco bardziej zaskakiwała mnie obecność około tysiąca demonstrantów, których — z braku lepszego określenia — nazwano „uczniami” Vornana. Przybyli, aby oddać mu cześć. Operator z lubością ukazywał ich oblicza. Nie były podobne do wykrzywionych obłędem twarzy apokaliptystów. Nie, tę grupę tworzyli głównie zorganizowani, karni przedstawiciele klasy średniej. W ich manifestacji nie widać było nic z żywiołu Dionizji. Dostrzegłem zdeterminowane twarze, zaciśnięte usta, trzeźwe spojrzenia i obleciał mnie strach. Apokaliptyści reprezentowali szumowiny naszego społeczeństwa, obiboków, wykolejeńców. Ci, którzy przybyli, aby oddać pokłon Vornanowi, byli mieszkańcami niewielkich, podmiejskich domków, drobnymi ciułaczami, rannymi ptaszkami, pracusiami — słowem kręgosłupem Ameryki. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Helen McIlwain.
— Oczywiście — powiedziała. — To jest kontrrewolucja, reakcja na wyczyny apokaliptystów. Ci szarzy ludzi upatrują w Vornanie apostoła, który przybył, aby znów zaprowadzić ład na świecie.
Fields był podobnego zdania.
Pomyślałem o leżących ciałach i różowych udach w sali tanecznej ogrodów Tivoli.
— Jeśli sądzą, że Vornan ma zamiar komukolwiek pomóc, to spotka ich srogi zawód — stwierdziłem. — Dotychczas sprawia wrażenie uosobienia skrajnego chaosu.
— Może zajdzie w nim jakaś przemiana, kiedy spostrzeże, jak wielką władzę sprawuje nad tłumem swych uczniów.
Spośród wszystkich tych zatrważających rzeczy, jakie ujrzałem i usłyszałem w czasie pierwszych dni pobytu gościa, teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że ciche słowa Helen McIlwain były najbardziej złowieszcze.
Rząd, rzecz jasna, miał niezwykle bogate doświadczenie w organizowaniu podniosłych uroczystości. Prasa roztrąbiła wszem i wobec, że Vornan ma wylądować na takim to a takim pasie startowym. Tymczasem lot zakończył się zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie płyty lotniska, a na spodziewane miejsce lądowania przybył prom z Meksyku, podstawiony specjalnie w tym celu. Policja otoczyła demonstrantów kordonem i trzeba przyznać, że poszło jej to bardzo sprawnie. Lecz gdy obie grupy rzuciły się w stronę lotniska, mur tarcz pękł pod potężnym naporem. Apokaliptyści zmieszali się z uczniami Vornana i nie można już było rozróżnić kto jest kim. Operator ukazał na zbliżeniu pulsujący tłum ludzkich ciał, lecz zaraz potem umknął obiektywem w bok, odkrywszy, że zamieszanie przeradza się stopniowo w regularne starcie. Tysiące postaci kłębiły się przy promie, którego bladoniebieski kadłub lśnił tajemniczo w mdłym świetle styczniowego słońca. Tymczasem o milę dalej, na przeciwległym krańcu lotniska, Vornan-19 wysiadł bez przeszkód z prawdziwego promu. Następnie odleciał helikopterem na spotkanie z nami, a cysterny pianowe opróżniały swą zawartość na głowach rozgorączkowanych demonstrantów. Kralick uprzedził nas telefonicznie, iż gość zmierza właśnie w stronę hotelu, który służył nam w Nowym Jorku jako kwatera główna.