— I jak ci się podobało pod natryskiem?
— Było cudownie — odparła cicho Aster.
Nie wyjawiła żadnych szczegółów. Widziałem, jak Fields aż kipi z ciekawości, czy po kąpieli spędziła noc wspólnie z Vornanem-19. Osobiście uważałem za dość wątpliwe takie zakończenie ich spotkania. Co prawda, nasz gość zdążył już zademonstrować zadziwiające i różnorodne upodobania w sprawach seksu, lecz z drugiej strony Aster sprawiała wrażenie kobiety zdolnej ochronić swą cnotę w każdych warunkach. Wyglądała rześko i pogodnie, z pewnością nie jak osoba, która przed trzema godzinami doznała brutalnego pogwałcenia swej osobistej nietykalności. Mimo wszystko miałem cichą nadzieję, że spędziła tę noc z Vornanem-19. Mogłoby to być, dla tej zimnej i zamkniętej kobiety, oczyszczającym doświadczeniem.
Parę minut później dobił Kralick z Vornanem-19. Poprowadził nas na dach, gdzie oczekiwały już śmigłowce. Ściśle biorąc cztery: jeden dla sześcioosobowej reprezentacji mediów, jeden dla nas i Vornana, kolejny dla oficjeli z Białego Domu, czwarty dla ochrony. My startowaliśmy jako trzeci. Przy cichym pomruku motoru wzbiliśmy się w nocne niebo i pomknęliśmy na północ. Podczas lotu pozostałe helikoptery gdzieś zniknęły i nie mogliśmy ich dostrzec. Vornan z zaciekawieniem spoglądał na łunę bijącą od miasta.
— Ile liczy populacja tej metropolii? — spytał.
— Jeśli brać po uwagę przedmieścia, około trzydzieści milionów — odparł Heyman.
— Samych ludzi?
To pytanie zbiło nas nieco z tropu.
— Jeśli pytasz, czy mieszkają tu przybysze z innych światów, to muszę cię rozczarować. Na Ziemi nie ma przedstawicieli obcych ras. Nie odkryliśmy jak dotąd inteligentnych form życia w Układzie Słonecznym, a żaden z próbników, wysłanych do dalszych systemów, jeszcze nie powrócił.
— Nie — zaprzeczył Vornan — nie pytałem o pozaświatowców. Chodzi mi o tubylców. Ilu spośród tych trzydziestu milionów to czystokrwiste istoty ludzkie, a ilu słudzy?
— Słudzy? To znaczy, roboty? — upewniła się Helen.
— Nie, chodzi mi o syntetyczne formy życia — odparł cierpliwie Vornan. — Mówię cały czas o tych, którzy nie posiadają pełnego statusu człowieka, gdyż różnią się od ludzi pod względem genetycznym. Nie macie jeszcze sług? Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa, aby zadawać pytania. Nie tworzycie życia z pomniejszego życia? Nie ma u was… — urwał w pół zdania. — Nie mogę wyrazić tego, co myślę. Brak słów.
Wymieniliśmy zakłopotane spojrzenia. Była to, praktycznie rzecz biorąc, pierwsza rozmowa, jaką przeprowadziliśmy z Vornanem-19 i natychmiast utknęliśmy w komunikacyjnym kalamburze. Znów poczułem mroźny dotyk strachu, świadomość, że obcuję z czymś krańcowo obcym. Każdy nastawiony sceptycznie do świata atom mojego istnienia nieustannie przekonywał mnie, że Vornan nie jest nikim więcej niż tylko sprytnym oszustem. Lecz kiedy przybysz zaczął opowiadać o Ziemi zaludnionej przez istoty ludzkie i nie całkiem ludzkie, w jego gorączkowych wysiłkach, aby przekazać swe myśli, tkwiła potężna siła przekonywania. Porzuciliśmy ten temat i lecieliśmy dalej w milczeniu. W dole rzeka Hudson leniwie toczyła swe wody ku morzu. Nagle skończyło się miasto i dostrzegliśmy ciemne zarysy lasów komunalnych. Zaraz potem zaczęliśmy opadać w stronę prywatnego lotniska. Znajdowało się ono na terenie stuakrowej posiadłości Wesleya Brutona, która leżała osiemdziesiąt mil na północ od centrum miasta. Podobno Bruton był w posiadaniu największego kawałka prywatnego gruntu po tej stronie Missisipi. Wierzyłem w to bez zastrzeżeń.
Rezydencja tonęła w jaskrawym świetle. Gdy wysiedliśmy z helikopterów, jakieś ćwierć mili od budynku, naszym oczom ukazał się fascynujący widok. Dom stał na niewielkim wzniesieniu, górującym ponad rzeką, emanował zieloną łuną, wysyłał promienie ku gwiazdom. Oszklony, ruchomy chodnik wiózł nas pod górę. Po drodze minęliśmy ogród lodowych rzeźb, kolorowych, fantazyjnych kształtów wykutych ręką mistrza. Dopiero kiedy podjechaliśmy bliżej, byliśmy w stanie w pełni ocenić dzieło Ngumbwe: koncentryczne kręgi półprzeźroczystych kopuł otaczały strzelisty pawilon, górujący nad krajobrazem. Osiem albo dziewięć fantazyjnych łuków tworzyło sklepienie, całość zaś powoli wirowała, tak że kształt budynku ulegał nieustannym zmianom. Jakieś sto stóp ponad najwyższym łukiem wisiała ogromna kula żywego światła, żółta sfera, która wirowała, kręciła się i lekko kolebała na niewidocznym cokole. Dochodziła nas muzyka wibrująca, przenikliwa, emitowana z niewielkich głośników uwieszonych na konarach posępnych drzew. Ruchomy chodnik wiózł nas prosto w stronę domu. Drzwi rozwarły się jak ogromna paszcza i połknęły nas za jednym kęsem. Dostrzegłem swoje odbicie w lustrzanej powierzchni wrót — wyglądałem poważnie, nieco ociężale. Czułem się skrępowany.
Wewnątrz budynku panował niepodzielnie chaos. Ngumbwe był najwyraźniej agentem sił ciemności; żaden kąt nie miał racjonalnego uzasadnienia, żadna krawędź nie łączyła się z sąsiednią. Z przedpokoju, gdzie staliśmy, widać było tuzin dalszych pomieszczeń, ułożonych bez ładu i jakiejś myśli przewodniej. Wrażenie to potęgował jeszcze nieustanny ruch owych pomieszczeń, ciągłe zmiany położenia i kształtu. Ściany znikały i wyrastały znów gdzie indziej. Podłogi zamieniały miejsca z sufitami, a pod nimi tworzyły się nowe pokoje. Pomyślałem, iż gdzieś głęboko pod ziemią musi być ukryta gigantyczna maszyneria, która porusza tym wszystkim bezgłośnie i gładko. Sam przedpokój był względnie stabilny. Ale to jego ściany wykonano z różowego, lepkiego, podobnego do skóry materiału. Taka płachta opadała w dół, aby tuż za nami wznieść się znów w górę i przewrócić na drugą stronę. Tworzyła w ten sposób coś na kształt wstęgi Mobiusa. Można było wspiąć się po tej ścianie, minąć miejsce, w którym wstęga zmieniała nachylenie i tym sposobem przedostać się do następnego pomieszczenia, choć na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych drzwi. Nagle poczułem nieprzepartą ochotę, aby wybuchnąć śmiechem. Jakiś szaleniec zaprojektował ten dom, a drugi szaleniec w nim zamieszkiwał. Należało jednak okazać zachwyt nad bezsensem i bezcelowością konstrukcji.
— Nie do wiary! — zahuczał Lloyd Kolff. — Niesamowite! Co o tym sądzisz, Vornan?
Przybysz uśmiechnął się słabo.
— Całkiem osobliwe miejsce. Czy terapia daje należyte efekty?
— Terapia?
— Ludzie niezrównoważeni psychicznie otoczeni są tutaj troskliwą opieką, jak sądzę. Potoczna nazwa brzmi: dom wariatów.
— Widzimy tu rezydencję jednego z najbogatszych ludzi na świecie — wyjaśnił Heyman oficjalnym tonem — Zaprojektowana została przez genialnego architekta, Alberta Ngumbwe. Podziwiamy właśnie dzieło, będące kamieniem milowym, prawdziwie artystycznym osiągnięciem.
— Urzekające miejsce — stwierdził Vornan-19, kończąc tym samym dyskusję.
Przedpokój obrócił się i wstąpiliśmy na lepką powierzchnię wstęgi, aby po chwili znaleźć się w sąsiednim pomieszczeniu. Przyjęcie było już porządnie rozkręcone. Przynajmniej sto osób bawiło się w sali o olbrzymich rozmiarach i dziwacznym kształcie. Chociaż zgiełk panował tu straszliwy, na zewnątrz nie słyszeliśmy kompletnie nic. Pewnie za sprawą jakiejś sprytnej sztuczki inżynierów dźwięku. Weszliśmy w tłum eleganckich ludzi, którzy bawili się w najlepsze, nie zwracając najmniejszej uwagi na absencję gościa honorowego. Tańczono, śpiewano, pito, wydmuchiwano kłęby kolorowego dymu. Reflektory wirowały w szalonym pędzie. Podczas wędrówki przez salę rozpoznałem wiele sławnych twarzy: aktorów, finansistów, polityków, playboyów, kosmonautów. Bruton starannie przesiał nasze społeczeństwo, wyławiając jedynie jednostki niepowtarzalne, znaczące, obdarzone autorytetem. Z zaskoczeniem skonstatowałem, jak wiele twarzy potrafię skojarzyć z nazwiskami. Był to ewidentny dowód, że Bruton osiągnął zamierzony cel. Udało mu się zgromadzić pod jednym dachem całą plejadę postaci, które ja, zasiedziały mól książkowy, rozpoznałem na pierwszy rzut oka.