Pozornie nasze spotkanie po miesiącach rozstania wypadło sympatycznie. Nie wspomniano ani słowem o złych chwilach, milczeniem pominięto również odejście Fieldsa. Kawalkada samochodów ruszyła w stronę centrum San Francisco. Na trasie przejazdu stali roześmiani ludzie, którzy od czasu do czasu blokowali ulice. Czuć było, że do miasta przybył ktoś bardzo ważny.
Wznowiliśmy przerwaną wyprawę.
Vornan zwiedził już najbardziej reprezentatywne zakątki Stanów Zjednoczonych i w dalszej części plan podróży przewidywał wizytę zagraniczną. Teoretycznie w tym momencie nasz rząd powinien przekazać pałeczkę odpowiedzialności następnemu państwu. To nie my, Amerykanie, roztaczaliśmy swe opiekuńcze skrzydła nad Vornanem, kiedy zwiedzał (i demoralizował) europejskie stolice. Teraz, skoro ruszył dalej na zachód, powinniśmy z ulgą zrzucić brzemię. Jednak odpowiedzialność posiada dziwną właściwość przylegania. Sandy Kralick był najlepszym na świecie fachowcem, jeśli chodzi o zapewnienie ochrony Vornanowi na czas podróży i został delegowany do pełnienia tej misji. Również Aster, Helen, Heyman i ja utknęliśmy na szalonej orbicie wokół Vornana. Nie miałem zamiaru oponować. Wolałem wyprawę w nieznane niż beznadziejne ślęczenie w laboratorium.
Ruszyliśmy zatem dalej w świat. Najpierw skierowaliśmy swe kroki do Meksyku. Zwiedziliśmy umarłe miasta Chichen Itza i Uksmal, stanęliśmy o północy pod piramidami Majów i przemknęliśmy ponad Mexico City, największą metropolią na tej półkuli. Vornan milczał przez cały czas. Ten nastrój powagi trwający od wiosny ciągle nie chciał go opuścić, mimo że mieliśmy już schyłek lata. Skończyły się słowne przykrości, złośliwe komentarze, nie spodziewaliśmy się już, że Vornan pokrzyżuje nasze plany. Jego poczynania można było z łatwością przewidzieć. Znużyło go nieustanne wyprowadzanie nas z równowagi. Ciekawe dlaczego? Może zachorował? Uśmiech wciąż miał zniewalający, ale brakowało w nim witalności — pozostała jedynie maska. Uczestniczył biernie w wyprawie dookoła świata i reagował mechanicznie na wszystko, co zobaczył. Kralick był wyraźnie zatroskany. Z dwojga złego wolał już Vornana-demona niż Vornana-automat. Gdzie podziała się dawna żywotność?
Spędzałem w towarzystwie Vornana mnóstwo czasu, a nasza wyprawa parła nieustępliwie na zachód: z Mexico City na Hawaje, a stamtąd do Tokio, Pekinu, Angory, Melbourne, na Taiti i Antarktydę. Nie porzucałem wciąż nadziei, że uda mi się wyciągnąć z niego jakieś informacje o doniosłym dla mnie znaczeniu. Tutaj spotkał mnie jednak zawód, dowiedziałem się za to, co leżało u podłoża jego chandry.
Stracił całkowicie zainteresowanie ludźmi dwudziestego stulecia.
Nudziliśmy go śmiertelnie. Nasze namiętności, nasze słabostki, nasze miasta, pomniki, jedzenie, spory i neurozy — wszystkiego już doświadczył. Smak naszej cywilizacji spowszedniał mu. Miał już dość, jak sam wyznał, ciągłej wędrówki po zakamarkach świata.
— Dlaczego w takim razie nie wrócisz do siebie? — spytałem.
— Jeszcze nie czas, Leo.
— Ale skoro tak się tutaj nudzisz…
— Mimo wszystko zostanę jeszcze trochę. Jestem w stanie znieść szarą codzienność, bo chcę zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja.
— Jaka sytuacja?
— Sytuacja — odparł.
Powtórzyłem te słowa Kralickowi, który wzruszył tylko ramionami.
— Miejmy nadzieję, że nie potrwa długo to oczekiwanie na rozwój sytuacji. Nie on jeden ma dość tej włóczęgi.
Podróż nabrała zawrotnego tempa, jak gdyby Kralick pragnął możliwie najsaybciej obrzydzić Vornanowi dwudziesty wiek. Obrazy i dźwięki zlały się i wymieszały całkowicie. Z białych pustyń Antarktydy przeskoczyliśmy prosto w tropikalne lasy Cejlonu, przemierzyliśmy Indie i Bliski Wschód, chybotliwą łódeczką popłynęliśmy w górę Nilu, dotarliśmy do serca czarnej Afryki. Wszędzie, nawet w najdzikszych ostępach, gotowano nam gorące przyjęcie. Tysiące ludzi rzucało pracę, aby powitać boga. Mieliśmy już październik i „Najnowsze Objawienie” miało dość czasu, żeby zapaść w ludzką świadomość. Wszystkie przypuszczenia wysunięte przez Fieldsa traktowano jako pewnik. Oficjalnie nie powstał żaden Kościół Wyznawców Vornana, lecz zbiorowa histeria przybrała wyraźnie kształt ruchu religijnego.
Moje obawy, że Vornan zapragnie wykorzystać kult do swoich partykularnych interesów, okazały się bezpodstawne. Tłumy fanatyków nudziły go w równej mierze co laboratoria i instalacje nuklearne. Pozdrawiał rozgorączkowane rzesze uniesieniem dłoni, niczym Cezar. Nie umknęły jednak mej uwadze ledwie skrywane ziewnięcia i drżenie powiek.
— Czego ode mnie chcą ci ludzie? — spytał niemal płaczliwie.
— Oni pragną cię kochać — odparła Helen.
— Ale dlaczego? Czy wypełnia ich pustka?
— Kosmiczna pustka.
— Gdybyś wszedł pomiędzy nich, poczułbyś, co znaczy ludzka miłość — oznajmił cicho Heyman.
Vornan zadrżał cały.
— To byłoby niemądre. Mogliby zabić mnie nadmiarem miłości.
Przed oczyma stanął mi Vornan sprzed pół roku. Wszedł śmiało w oszalały tłum apokaliptystów. Nie okazał nawet cienia lęku w obliczu oszalałej tłuszczy. To prawda, że nosił wówczas maskę, ale ryzyko i tak było zawrotne. Powrócił obraz Vornana, otoczonego barykadą z nieprzytomnych ciał. Wówczas stał radosny pośród ogniska chaosu. Teraz lękał się tłumu wielbicieli. To był już inny Vornan — bardzo przezorny. Może nareszcie zrozumiał, jakie ogromne siły wywołał z otchłani i spoważniał. Zniknęła dawna beztroska.
Październik zastał nas w Johannesburgu. Zbieraliśmy siły, aby przebyć Atlantyk i rozpocząć wizytę w Ameryce Południowej. Tam już wszystko było gotowe na przyjęcie gościa. W Brazylii i Argentynie na zebrania modlitewne w intencji Vornana ściągały tysiące wiernych. Doszły nas również słuchy, że zaczęto wznosić świątynie, lecz nie znaliśmy szczegółów. Vornan, zamiast okazywać podniecenie, podszedł do mnie pewnego wieczoru i oznajmił:
— Chciałbym nieco odsapnąć, Leo.
— Mała drzemka?
— Nie. Mam już dość tłumów, zgiełku, ciągłego ruchu. Potrzebuję ciszy i spokoju.
— Lepiej porozmawiaj z Kralickiem.
— Najpierw muszę porozmawiać z tobą. Parę tygodni temu wspominałeś, że masz przyjaciół w jakimś cichym zakątku. Chodziło o kobietę i mężczyznę, starych znajomych. Wiesz, o kim mówię?
Wiedziałem doskonale. Kiedyś, przy jakiejś bzdurnej okazji, wspomniałem o Jacku i Shirley. Mówiłem, że uciekam pod ich przyjazny dach w chwilach zwątpienia i załamania. Liczyłem, że Vornan, niejako w rewanżu, opowie mi o swoich nawykach, przybliży stosunki panujące między ludźmi w świecie przyszłości. Nie przewidziałem jednak takiego obrotu sprawy.
— Oczywiście — wybąkałem z trudem. — Wiem, o kim mówisz.
— Może pojechalibyśmy tam we dwójkę, co Leo? Ty, ja i twoi przyjaciele, bez strażników, zgiełku, tłumu. Moglibyśmy zniknąć po cichutku, nikogo nie pytając o zgodę. Muszę nabrać energii. Ta podróż mocno nadwątliła moje siły. Chcę zasmakować waszej codzienności. Dotychczas widziałem jedynie zaplanowane widowiska i paradne pompy. Z prawdziwą przyjemnością usiadłbym na zwyczajnym krześle i porozmawiał w ciszy. Czy byłbyś w stanie to załatwić, Leo?