Выбрать главу

Jak w oryginale, tak i w przekładzie tekst wersji R nasycony jest neologizmami do tego stopnia, że pojawia się ich do kilkudziesięciu na każdej stronie. W przeliczeniu na hasła w oryginale jest około 300 neologizmów. Ze względu na całkiem inną skalę eksperymentu językowego polski słowniczek zawiera ich ponad 1000 i to jeszcze nie komplet.

13

Dowiedziawszy się z zapowiedzi w prasie i wywiadów radiowych, że robię dwa osobne przekłady tej powieści w dwóch różnych wersjach, niektórzy od razu wiedzieli, ze to: hi hi! jeszcze jeden mój ekscentryczny wygłup.

Takim nie mam nic do powiedzenia.

Do zupełnie innej klasy rozmówców kieruję rozpoczynające się tu wywody i refleksje. Nie spodziewam się, aby każdy czytelnik podzielał moje poglądy i przewidywania w całej rozciągłości. Ostrzegam jednak, że — niestety! — większość z nich się potwierdzi. Może nawet — kto wie? — tak rychło, że ja sam zdążę tego jeszcze po części dożyć.

Kto się dopatrzy w tym dwoistym tłumaczeniu tylko wyrafinowanej gry literackiej, stylistycznego i translatorskiego eksperymentu, niech się cieszy albo zżyma: jeden z celów został osiągnięty. Może kogoś zafrapować po prostu aspekt językoznawczy i próba lingwistycznej futurologii, pokrewna wymyślaniu sztucznych języków: od tak dyletanckich jak Volapük lub Esperanto i 40 prób jego ulepszenia po tak profesjonalne jak Latino Sine Flexione wybitnego matematyka Giuseppe Peano lub Novial znakomitego językoznawcy Otto Jespersena i pozostałe 2 lysiące sztucznych języków międzynarodowych. Kogo zafrapuje nie tylko to, lecz i uświadomienie procesów już realnie przekształcających język polski oraz tych, które go tak czy inaczej zmienią w obcy nam i oby nie wymierający język naszych prawnuków: ten zyska więcej przyjemności umysłowej i sięgnie głębiej. Dla kogo te uświadomienia i refleksje staną się podnietą do walki o nasz język nie po to, aby wstrzymać (co byłoby szkodliwe i nierealne) jego rozwój, lecz po to, aby nie przestał on istnieć (wraz ze swą literaturą i kulturą) w toku nieuniknionej ewolucji, o to, aby dobra polszczyzna teraźniejsza i przyszła nie zagryzły się wzajemnie, lecz harmonijnie zrosły ku obopólnej korzyści; temu dłoń ściskam.

A kto sięgnie jeszcze głębiej w rejony, gdzie polityka, socjologia, etyka i historia są nieodłączne od języka, temu w kategoriach ogólnych nie muszę nic więcej objaśniać.

14

Tak się składa, że języki angielski i rosyjski należą do tych, którymi władam najlepiej. Po rosyjsku mówię (wprawdzie dopiero po tygodniu lub dwóch pobytu) nie do odróżnienia od tubylca, choć w pisaniu zdarzają mi się sztuczności. Po angielsku mówię nie bez obcych naleciałości, za to piszę dość naturalnie (aż po tłumaczenie na angielski poezji Leśmiana i Gałczyńskiego włącznie). Mogę więc projektować organiczny stop żywej polszczyzny z jednym i drugim nie mechanicznie, lecz na instynkt i na słuch, nie klecąc sztuczności.

Inaczej bym się na ten eksperyment nic porwał.

Ostrzegają przed tym zresztą wszystkie znane mi przekłady A Clockwork Orange. Ze znanych mi najlepszy jest niemiecki, w którym Walter Brumm w najłatwiejszej warstwie gładko wykorzystał do neologizmów słowotwórstwo niemieckie, lecz nie sięgnął po nic poważniejszego i nie zdobył się na choćby elementarne zastanowienie się nad fonetyką i grafią rosyjskiego. Wszystkie inne zaś próby tłumaczenia budzą tylko politowanie.

Burgess pisał mi, że on radzi załatwić stylizację polską anglicyzmami zamiast rusycyzmów.

Jest w tym oczywiście pewien sens i mam nadzieję, że drugi przekład pozwoli to sprawdzić.

Nie to jednak miał Burgess na myśli. On po prostu nie ma pojęcia o języku polskim i jego specyfice aktualnej czy historycznej, o tym, co pod względem politycznym, kulturowym i lingwistycznym wynika z naszej lokalizacji na mapie. Jego wyobrażenia o tym, co z polszczyzną da się zrobić i po co, były najzwyczajniej wyssane z palca. Nie domyśla się powagi zagadnienia i jego chyba światowej unikalności.

Z całkiem innych przyczyn wszedł na tę fałszywą drogę młody anglista Cezary Michoński.

Nawiązał on ze mną kontakt już przedtem, zanim opublikował w nrze 2(28) kwartalnika „Akcenty” z 1987 roku własną próbę przekładu jednego z rozdziałów Mechanicznej pomarańczy, bodajże jedyną w tym języku oprócz mojego przekładu.

Zasada, którą przyjął, jest aż do absurdu mechaniczna. Lecz to nie jego wina. Młody anglista wyszedł bowiem z lubelskiej szkoły akademickiej i tam wpojono mu nierozumienie spraw elementarnych, podobne do tego, którym ośmieszyła się na cały kraj profesorka jego, słynna z nieszczęsnego przekładu Kubusia Puchatka pod imieniem Fredzi Phi-Phi doc. dr Monika Adamczyk. Jak u niej, tak i tu zabrakło uświadomienia, że każdy w ogóle przekład (a po stokroć taki jak ten) wymaga stworzenia pewnej rzeczywistości stylistycznej, rzec by można: własnego dialektu. A następnie artystycznego posługiwania się nim jak każdym idiolektem czy odmianą języka. Natomiast jeśli nie stworzono żadnej stylistyki lub nie używa się jej w sposób i w celach artystycznych, to zagadnienie przekładu artystycznego w ogóle nie zaczęło istnieć.

Tak w tym wypadku.

Michoński uznał, że skoro Burgess wtyka w język angielski zniekształcone wyrazy słowiańskie, tłumacz powinien w język polski nawtykać zniekształconych wyrazów angielskich. I to w tych samych miejscach! jak gdyby to rozwiązywało którykolwiek z tysiąca problemów przekładu artystycznego. Faktycznie ani rozwiązany nie został, ani nawet nie pojawił się żaden problem artystyczny; propozycja nie ma cech utworu literackiego; z eksperymentu wynikła tylko pedantyczna i zupełnie jałowa układanka. Jakieś nieporadne lipy i blad zastąpiły w niej rot i krowy: to wszystko! Wpisać zamiast nich usta i krew. otóż i najbanalniejszy tekst polski bez śladu Burgessa i jego specyfiki, o nijakiej składni, jeśli w ogóle czymś nacechowany stylistycznie, to sztucznością martwego żargonu wstępniaków i telewizji. Typowo polską! to jedyny rys charakterystyczny. A wszelką istotną problematykę wyparło zastanawianie się, czy thing przepoczwarzyć na fyng, sing czy tyng?

Oto skutki translatoryki lubelskiej.

Nie chciałbym tu urazić młodego anglisty, zwłaszcza że podszedł on do sprawy zarówno rzetelnie, jak i samokrytycznie. Pod tym względem jest zaprzeczeniem swej uniwersyteckiej mentorki. Może nie jego wina, że błędny ognik zwabił go na trzęsawiska, gdzie kwitnie uniwersytecka teoria przekładu, sprawdzająca się w takiej praktyce. W swojej pracy magisterskiej z 1988 roku Cezary Michoński zanalizował drobiazgowo dwie moje fragmentaryczne wersje przekładu A Clockwork Orange i jedną własną, dochodząc do szeregu trafnych wniosków, mimo i wbrew narzuconej mu fałszywej metodzie.

15

Ale jak to robi sam Burgess?

Wybieram prawie na oślep coś z końca 3 rozdziału I części: There were vecks and ptitsas, both young and starry… and I was smecking all over my rot and grinding my boot in their litsos. And there were devotchkas ripped and creeching against walls and I plunging like a shlaga into them… lying there on my bed with glazzies tight shut and rookers behind my gulliver. Z tych aż 12 sztucznych rusycyzmów do mniej oczywistych należą vecks and ptitsas (czyli w zwykłym slangu fellows and chicks) będące skrótem od czelowiek i kalką etymologiczną przez kurczaka do ptica. Na pewno nie przypadkiem daje się wyczuć tu i ówdzie wpływ orwellowskiego Newspeak: oto na trzech kolejnych stronicach przysłówki publicwise, thiswise i daywise.