Nobu założył ręce na piersi, w geście, który zapamiętał u swego ojca.
— Czy możemy sobie pozwolić na utratę ośmiu procent zysków? — spytał młodzik.
— Jeśli nie musimy, to dlaczego mielibyśmy? — odparł księgowy.
— Mamy udziały w kosmicznej wieży, prawda? — spytał Nobu.
— Tak, kupiliśmy jakieś. Mamy kontrakt na zapewnienie inżynierów, personelu technicznego i świadczenie usług. Ale to tylko udział mniejszościowy, poniżej pięciu procent. I kontrakt wygaśnie, kiedy wieża zacznie pracę.
Brwi Nobu powędrowały w górę.
— Nie będziemy mieli udziału w zyskach operacyjnych?
Księgowy zawahał się.
— Jeśli nie wynegocjujemy nowego kontraktu, na konserwację albo inne usługi, to nie.
— Jasne — mruknął ponuro Nobu.
Na czole księgowego pojawiły się krople potu.
W biurze zapanowała cisza. Po chwili dyrektor oddziału kosmicznego odchrząknął i rzekł:
— Czy mógłbym przypomnieć, że cała nasza dyskusja opiera się na założeniu, że całe to przedsięwzięcie z kosmiczną wieżą się powiedzie? A na to nie ma żadnej gwarancji.
Nobuhiko zrozumiał go w lot. Kosmiczna wieża może okazać się klęską, jeśli się do tego przyczynimy. Rozejrzał się wokół stołu i dostrzegł, że każdy członek rady wykonawczej z osobna i wszyscy razem zrozumieli niewypowiedzianą głośno aluzję.
CIUDAD DE CIELO
Elliott Danvers może i nie był szczególnie błyskotliwy, ale nie był też głupi. I cechowała go usilna determinacja, dzięki której dążył niezmordowanie do wyznaczonego celu, podczas gdy inni znajdowali sobie łatwiejsze rzeczy do roboty.
Po co biolog miałby pracować przy kosmicznej wieży? Gdy usiłował wypytywać Molinę, ten stawał się powściągliwy i pełen rezerwy.
— A co pastor Nowej Moralności miałby robić w Ekwadorze? — odbijał piłeczkę Molina.
Kiedy Danvers otwarcie wyjaśnił, że jego zadaniem jest zapewnianie duchowego wsparcia wszystkim, którzy go potrzebują, Molina obrzucił go kpiącym spojrzeniem.
— A nie jesteś tu przypadkiem, żeby nas szpiegować? — spytał z całą bezpośredniością. — Czy twoi zwierzchnicy w Atlancie nie martwią się przypadkiem tym przedsięwzięciem, zwanym współczesną wieżą Babel?
— Nonsens — prychnął Danvers.
— Czyżby? Z tego co wiem o Nowej Moralności, organizacja ta nie przepada za zmianami. W Ameryce Północnej całkiem nieźle się urządzili, kontrolują rząd…
— Kontrolują rząd! — Danvers wyglądał na szczerze zaskoczonego. — Jesteśmy organizacją religijną, nie świecką.
— Hiszpańska inkwizycja też była — mruknął Molina.
Mimo dzielących ich różnic pozostali czymś w rodzaju przyjaciół. Wiecznie się spierających i kłócących, ale przyjaciół. Danvers wiedział doskonale, że jedynym poza nim człowiekiem w Ciudad de Cielo, którego Molina uważał za przyjaciela, był szef projektu Mance Bracknell. Coś się jednak między nimi zdarzyło. Nie, nie coś, pomyślał Danvers. Ktoś. Lara Tierney.
Molina czasem zapraszał Danversa na kolację. Kiedyś wybrali się razem z Bracknellem i Larą na szybki wypad do Quito i jedli w najlepszej restauracji, jaką Danvers widział w życiu. Zrozumienie problemu Moliny nie zajęło Danversowi dużo czasu. Zanim podano główne danie, zrozumiał, że Molina jest w niej zakochany, ale ona kocha Bracknella.
Odwieczny trójkąt, pomyślał Danvers. Zniweczył już tyle marzeń.
Sam Danvers bardzo cenił sobie towarzystwo Moliny. Mimo ateistycznych ciągot, Molina był jedynym bliskim przyjacielem, jakiego znalazł Danvers w tym mieście bezbożnych techników i ciemnoskórych Metysów, którzy w tajemnicy czcili swoich zbryzganych krwią bożków.
Problem nie przestawał go jednak nurtować. Po co on tu przyjechał? Co biolog robi przy takim gigantycznym projekcie?
Po wielu tygodniach wypytywania pracowników, nawet ludzi, których ledwo mu przedstawiono, wreszcie spłynęło na niego zrozumienie. Jak oświecenie z niebios.
Ta kobieta. Lara Tierney. To jest przyczyna obecności Moliny w tym miejscu. Żeby go zmusić do wyznania prawdy, otworzenia przede mną duszy, muszę wykorzystać jego miłość do tej kobiety. To jego czuły punkt. Wahał się jednak, gdyż wiedział, że w ten sposób zada Molinie ból. Danvers modlił się całymi godzinami, klęcząc przy łóżku, szukając wskazówki, Czy mam prawo to robić? Jedyną odpowiedzią jaką otrzymał były słowa jego opiekuna: pamiętaj, że czynisz boże dzieło.
I wtedy przyszło objawienie. Jedynym sposobem zdobycia awansu w hierarchii Nowej Moralności było udaremnienie tego bezbożnego przedsięwzięcia. Po to mnie tu przysłali, uświadomił sobie. Żeby sprawdzić, czy zdołam powstrzymać bezbożników przed realizacją tego bluźnierstwa. Poddają mnie próbie.
Danvers wstał z kolan, z sercem pełnym determinacji, Było późno, ale wydał telefonowi polecenie połączenia go z Moliną. Dodzwonił się oczywiście tylko do automatycznej sekretarki, ale umówił się z nim na kolację następnego dnia. Nie lunch. To, co zamierzał zrobić, wymagało więcej czasu niż godzinna przerwa. Lepiej zrobić to po zakończeniu dnia pracy, w ciemnościach nocy. Bądź twardy, przykazał sobie. Nie okazuj miłosierdzia. Odsuń na bok wszystkie wątpliwości, wszelkie skrupuły. Bądź jak ze stali.
Kolacja nie okazała się niczym specjalnym i potem Danvers i Molina ruszyli wolno wznoszącą się lekko ulicą w stronę budynku, gdzie mieściły się ich kwatery. Kosmiczna wieża połyskiwała ostrzegawczymi światełkami, migającymi jak świetliki, wznoszącymi się w górę i znikającymi gdzieś na tle rozgwieżdżonego nieba. Nad górami na wschodzie unosił się skrawek Księżyca. Niebo było prawie bezchmurne, nocne powietrze chłodne i ostre.
Przez całą kolację Danvers unikał wypytywania przyjaciela. Kiedy jednak zbliżyli się do budynku, zrozumiał, że nie może już dłużej tego odkładać.
— Victorze — zaczął cicho — mam wrażenie, że ty, Bracknell i pani Tierney jesteście starymi przyjaciółmi.
— Studiowaliśmy razem — odparł Molina bezbarwnym tonem.
Lampy oświetlające ulicę były rozmieszczone w dużych odstępach, na tyle daleko, że dwaj mężczyźni spacerowali między plamami cienia. Danvers dostrzegł, że Molina spuścił wzrok, patrząc po nogi, choć przed chwilą jeszcze spoglądał na wznoszącą się nad nimi wieżę.
— Studiowałeś tam biologię?
— Tak — odparł Molina. — Mance studiował na politechnice i co chwilę zmieniał wydziały.
— A pani Tierney?
W półmroku Danvers usłyszał, że Molina gwałtownie zaczerpnął powietrza.
— Lara? Zaczęła chyba od studiowania socjologii. Potem przeniosła się na politechnikę. Technologia lotów kosmicznych, wyobrażasz sobie?
— To było po tym, jak spotkała Bracknella?
— Dokładnie. Tak jej odbiło na jego punkcie, że zmieniła kierunek, żeby tylko być bliżej niego.
— Byliście kiedyś sobie bliscy, prawda?
— Przedstawienie jej Mance’owi nie wyszło mi na dobre, fakt.
Danvers szedł przez chwile w milczeniu. Zauważył gorycz w głosie Moliny i wiedział, że skoro już dotknął czułego punktu, musi otworzyć tę ranę.
— Kochałeś ją wtedy? — spytał.
Molina nie odpowiedział.
— Dalej ją kochasz, prawda?
— To nie twój pieprzony interes.
— Chyba jednak mój, Victorze. Jesteś moim przyjacielem, a ja chciałbym ci pomóc.
— A jak miałbyś mi pomóc, do cholery? Mam się modlić o cud, czy jak?
— Modlitwa może być potęgą.