— Gówno prawda!
Danvers pokiwał głową w ciemności. Victor cierpi, to nie ulega wątpliwości. A ja muszę wykorzystać to cierpienie, by sprowadzić go na właściwe tory.
— W takim razie po co tu przyjechałeś? Skoro wiedziałeś, że Bracknell kieruje tym projektem, było oczywiste, że ona też się tu pokaże, prędzej czy później.
— Pewnie tak, podświadomie tego oczekiwałem. Albo może sądziłem, że między nimi wszystko skończone i nie przyjedzie. Nie wiem!
— Ale przejechałeś, żeby pracować przy tym projekcie.
Zgłosiłeś się na ochotnika, czy Bracknell cię zaprosił?
— Mance zadzwonił do mnie, kiedy zatwierdzono realizację tego projektu. Strasznie podekscytowany. Powiedział, że potrzebuje mnie do pewnego zadania.
— Potrzebuje?
— A ja, jak idiota, zgodziłem się rzucić okiem na jego plany. A potem pamiętam tylko, że znalazłem się w samolocie do Quito.
— Do czego mu byłeś potrzebny?
— Nie sądziłem, że Lara tu przyjedzie — mówił dalej Molina, ignorując pytanie. — Ubzdurałem sobie, że Mance będzie aż tak zajęty tym zwariowanym projektem, że nie będzie miał dla niej czasu. A może nawet o niej zapomniał. Ależ byłem durniem.
— Ale do czego mu byłeś potrzebny? — dopytywał się Danvers.
— Żeby produkować włókna fullerenowe — warknął Molina. — A myślisz, kurwa, że co?
Ignorując wulgarność Moliny, Danvers naciskał:
— Biolog pracujący przy produkcji włókien?
— Tak, biolog. Ktoś musiał stworzyć te wirusy, żeby budowały nanorurki. Żeby pracować przy wielkościach rzędu nanometra, trzeba mieć naprawdę niezłego biologa.
Danvers wstrzymał oddech.
— Nanomaszyny?
Stali teraz w świetle ulicznej lampy i Danvers dostrzegł cały ból i rozpacz, jakie malowały się na twarzy Moliny. Przez dłuższą chwilę biolog walczył o odzyskanie panowania nad sobą, po czym wreszcie rzekł chłodno i spokojnie:
— Nie nanomaszyny, Elliot. Wirusy. Żywe istoty. O to ci chodziło? Miałeś wywęszyć, czy nie używamy tu nanotechnologii i donieść o tym swoim mocodawcom?
— Nie, Victorze, ależ skąd — Danvers uciekł się do częściowego kłamstwa. — Próbuję tylko dociec, co cię dręczy. Naprawdę chcę ci pomóc, uwierz mi.
— Doskonale. Chcesz mi pomóc? Znajdź jakiś sposób, żeby usunąć Mance’a. Zabierz go jak najdalej od Lary. Takiej pomocy potrzebuję.
ATLANTA
Budynek siedziby Nowej Moralności w Atlancie nie był tak duży jak Kapitol, gdzie miał swoją siedzibę świecki rząd, ani tak okazały jak katedra. W istocie był jednak centrum władzy, która rozpościerała się przez cały kontynent amerykański na północ od Rio Grandę, a wpływami sięgała Meksyku i Ameryki Środkowej.
W czasach przed powodziami cieplarnianymi Nowa Moralność była zaledwie jedną z wielu fundamentalistycznych chrześcijańskich sekt, o zasadach surowszych od innych, która wkładała wiele wysiłku w pracę w podupadłych centrach takich miast jak Atlanta, Filadelfia, Detroit, czy innych megalopolis. Zrobiła wiele dobrego: ratowała zagubione dusze, likwidowała grasujących na podupadłych przedmieściach handlarzy narkotyków, odbudowywała rozpadające się domy, pilnowała, żeby dzieci uczyły się czytać i pisać w szkołach, które zakładała w opuszczonych sklepach. W zamian za swą pracę Nowa Moralność domagała się żelaznej dyscypliny i posłuszeństwa. Przede wszystkim posłuszeństwa.
Potem przyszedł przełom cieplarniany i ziemski klimat gwałtownie się zmienił. Choć klimatolodzy ostrzegali od ponad stu lat, grający na zwłokę politycy ignorowali ich, a niedowierzający eksperci wyśmiewali. Wreszcie ziemski klimat gwałtownie się zmienił, z polodowcowego na półtropikalny, który panował na Ziemi całe eony wcześniej. Czapy lodowe roztopiły się. W ciągu kilku lat poziom morza podniósł się o dwadzieścia metrów. Nadmorskie miasta na całej planecie zostały zatopione. Sieć przesyłowa energii elektrycznej, szkielet współczesnej cywilizacji, rozpadła się. Potężne burze siały zniszczenie, a gleby uprawne ulegały erozji. Miliony kobiet, mężczyzn i dzieci musiało opuścić swoje domy, pracę, swoje życie. Byli głodni, przerażeni i zrozpaczeni.
Nowa Moralność była zachwycona.
— To gniew boży, który na siebie ściągnęliśmy! — grzmiał Wielebny Harold Carnaby. — To kara za całe pokolenia życia w rozwiązłości!
Na całym świecie do władzy doszły autokratyczne reżimy, wspierane przez takie fundamentalistyczne organizacje, jak Święci Apostołowie w Europie i Kwiecisty Smok na Dalekim Wschodzie. Nawet wiecznie niezadowoleni muzułmanie zjednoczyli się pod jednym sztandarem Miecza Islamu, gdy Izrael został starty z powierzchni ziemi.
Po całych dziesięcioleciach rządów dyktatury, ludzie na całym świecie zaczęli się jednak niepokoić. Klimat ustabilizował się, choć naukowcy znów wieszczyli grozę, tym razem zapowiadając nadejście epoki lodowcowej. Zostali jednak zignorowani: przeciętna rodzina wkroczyła na drogę ekonomicznego komfortu i lepszego życia. Na całym świecie znów zapanował dobrobyt. Liczba wiernych w kościołach zaczęła spadać.
Carnaby, samozwańczy arcybiskup, rozważał w duchu te czynniki, gdy siedział na swoim elektrycznym wózku inwalidzkim i patrzył przez okno na upstrzoną drapaczami chmur panoramę Atlanty.
— Uratowaliśmy to miasto — mruknął.
— Tak, sir — przytaknął jeden z jego asystentów, stając przy nim w pozie pełnej szacunku. — Istotnie, uratowaliśmy.
— Uratowaliśmy cały ten kraj, gdy pogrążał się w zbrodni i deprawacji — dodał Carnaby. — A teraz ludzie się znów bogacą i odwracają się od Boga. Bardziej interesuje ich kupienie nowej gry VR niż ratowanie swojej duszy.
— To prawda — dodał drugi z asystentów.
Carnaby obrócił swój wózek tak, by mógł ich widzieć. Stali przy jego biurku, z opuszczonymi ramionami i utkwionym w arcybiskupie wzrokiem.
— Sir, jeśli chodzi o raport medyczny…
— Nie jestem zainteresowany ratowaniem mojego śmiertelnego ciała — rzekł Carnaby, marszcząc siwe brwi.
— Musicie, księże biskupie! Ruch potrzebuje waszego przywództwa…
— Jestem gotów spotkać się z moim Stwórcą, gdy tylko mnie wezwie.
Jeden z asystentów rzucił drugiemu szybkie spojrzenie, najwyraźniej szukając wsparcia. Stali obok siebie, podobni jak krople wody w ciemnych garniturach i wykrochmalonych białych koszulach. Carnaby zastanawiał się, czy są bliźniętami.
— Sir — rzekł drugi, którego głos brzmiał nieco niżej — lekarze są zgodni. — Musicie zgodzić się na implant serca. W przeciwnym razie… — zawiesił głos.
— Włożyć sobie do piersi pompę wykonaną przez człowieka i wyjąć serce, którym obdarzył mnie Bóg? Nigdy!
— Nie, sir, to wcale nie tak. To tylko pompa wspomagająca, urządzenie pomocnicze, które odciąży serce. Naturalne serce pozostanie nietknięte — wyjaśnił asystent o niskim głosie. — To niewielki zabieg, sir. Włożą ją przez tętnicę udową.
— Nie będą mi otwierać klatki piersiowej?
— Nie, sir — odparli asystenci chórem.
Carnaby naburmuszył się. Korzystał już z innych urządzeń medycznych. Powiedziano mu, że pewnego dnia będzie musiał korzystać ze sztucznych nerek. Dziewięćdziesiąt dwa lata i ani jednej kuracji odmładzającej, powiedział sobie. Nie każdy w moim wieku może to o sobie powiedzieć. Bóg nade mną czuwa.
— Pompa wspomagająca, tak?
— Tak, sir.
— Jest konieczna, sir. Przy tym wysiłku i stresach, jakie was codziennie spotykają, to cud, że wasze serce pracuje tak długo bez wspomagania.