Выбрать главу

Wyświechtany dowcip o szczególnym talencie Melandera do permanentnego przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem.

– Co cię dręczy? – zapytał.

– A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku Vanadis.

– Słyszałem.

– Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści koron. Wstrząs mózgu. Leży w szpitalu Sabbatsberg. Nic nie widział, nic nie słyszał.

Martin Beck milczał.

– To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije…

Martin Beck opróżnił szklankę.

– Jeśli nikt go szybko nie zdejmie – dokończył Gunvald Larsson.

– Nikt, czyli kto?

– Policja, kurde. My. Ktokolwiek. Niemundurowy patrol z dziewiątki był tam kwadrans wcześniej.

– A gdzie był kwadrans później?

– W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w każdziuteńkim krzaku w parku Vanadis, obwieś atakuje w Vasaparken, a jak obstawiamy chaszcze w Vanadis i w Vasaparken, grasuje przy źródełku w Lill-Jansskogen.

– A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant?

– Wtedy demonstranci roznoszą w pył US Trade Center i podpalają ambasadę amerykańską. To nie są żarty – ozięble skwitował Gunvald Larsson.

Martin Beck nie odrywał od niego wzroku.

– Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw.

– Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie uświadczysz policjanta.

Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.

– Wyślijcie…

– Wyślijcie? – błyskawicznie przerwał mu Gunvald Larsson. – Niby kogo? Co? Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek?

– Co to był za pies?

– A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! – Gunvald Larsson, któremu nie było do śmiechu, grzmotnął pięścią w blat biurka. – Jakiś szaleniec napada na ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?!

– Przecież to nie ja…

Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa.

– Powiedziałem, że gość zna się na rzeczy. Zasadza się tylko na bezbronnych starców, kobiety i dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera.

– Widzę tylko jeden sposób – łagodnie zauważył Martin Beck.

– Jaki?

– Przebierz się za bezbronnego.

Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem. Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na ramionach gęste owłosienie koloru blond, sczesane do tyłu blond włosy i zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo.

Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo przypomina motorowerzystę.

Teraz w jasnoniebieskim spojrzeniu wycelowanym w Martina Becka kryło się coś więcej niż antypatia.

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Poważnie mówiąc…

– Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic, tylko boki zrywać.

Martin Beck zdał sobie sprawę, że niechcący sprowokował go do reakcji, którą niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad sobą.

Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział:

– Dość tego!

Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki, z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach.

– Cześć!

– Cześć! – odparł Martin Beck.

– Zaraz jak się rozłączyłeś, przypomniałem sobie nazwisko – powiedział Melander. – Arvid Larsson. Znalazłem go w książce telefonicznej. Ale nie ma sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży. Miał lumpeks na Södermalmie. Teraz jest zamknięty.

Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił z kieszeni spodni pudełko zapałek i z namaszczeniem zapalał fajkę. Martin Beck postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z archiwaliami.

– Nad czym pracujecie? – zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson.

– Nad niczym szczególnym – odrzekł Melander. – Martin zapomniał nazwiska pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu.

– I zwinęliście?

– Nie.

– Ale ty wszystko zapamiętałeś?

– Tak.

Gunvald Larsson przysunął do siebie książkę telefoniczną, przekartkował ją i powiedział:

– Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary na kogoś o nazwisku Larsson?

– Ech, to żadna sztuka – poważnie odparł Melander.

Zadzwonił telefon.

– Wydział pierwszy, oficer dyżurny… Przepraszam, nie usłyszałem… Że co?… Czy jestem detektywem? Oficer dyżurny, wydział pierwszy, policjant śledczy Larsson… Przepraszam, jak pani godność?

Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i zamarł z uniesionym długopisem.

– O co chodzi?… Przepraszam, nie zrozumiałem… Że jak? Że co?… Kot?… Kot na balkonie?… Słucham? Ktoś?… Ktoś stoi na balkonie?

Gunvald Larsson odsunął książkę telefoniczną, przysunął notatnik i skreślił kilka słów.

– Rozumiem. Jak wygląda?… Tak, słyszę. Rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Wydatny nos. Uhm. Biała koszula. Wzrost średni. Brązowe spodnie. Rozpięte… Co?… Aha, koszula rozpięta. Niebieskoszare oczy… Chwileczkę, droga pani… Czy on stoi na swoim balkonie?

Gunvald Larsson zerknął na Melandera i Martina Becka i wzruszył ramionami. Słuchając, dłubał długopisem w uchu.

– Momencik. A więc rzeczony mężczyzna stoi na swoim balkonie. Czy jest napastliwy, agresywny?… Aha, nie jest. Po drugiej stronie ulicy? Na swoim balkonie?… Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska uliczka… Słucham? Że co?… Zaraz… Mówi pani, że on stoi na balkonie. I co jeszcze?… Patrzy na ulicę? A co się dzieje na ulicy?… Nic? Co takiego? Samochody? Bawiące się dzieci?… W nocy też? Bawią się w nocy?… Aha, nie. Ale on stoi w nocy na balkonie? I czego pani od nas oczekuje? Mamy wysłać sforę psów?… Nie ma takiego prawa, proszę pani, które zabrania ludziom stać na własnym balkonie…. Zgłasza pani swoje obserwacje? Rany, gdyby wszyscy opowiadali o tym, co widzą, musielibyśmy przydzielić każdemu po trzech policjantów… Dziękować? My mamy dziękować?!… Bezczelny? Ja jestem bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu…

Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów od ucha.

– Rozłączyła się – powiedział zdumiony. – Po trzech sekundach rzucił słuchawkę na widełki. – A pieprz się, babo! – Podarł kartkę, na której robił notatki, i starannie wycierał długopis z woskowiny. – Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego, że niczego nie udaje się doprowadzić do końca. Dlaczego centrala takich nie blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala wariatów.

– Musisz się przyzwyczaić – zauważył Melander, wziął książkę telefoniczną, zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju.

Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza.