Выбрать главу

Palił papierosy.

Nie zaobserwowano zaburzeń seksualnych. Wprawdzie Fransson wymijająco odpowiedział na pytanie, czy się masturbuje, ale lekarz przyjął to za pewnik i uznał, że cechuje go wyjątkowo nikły popęd seksualny. Miał agorafobię.

Większość informacji pochodziła z orzeczeń lekarskich wydanych w latach 1957-1958. Od tamtej pory żadna instytucja nie widziała powodu, żeby zajmować się Franssonem inaczej niż rutynowo. Był emerytem, mieszkał samotnie. Od początku lat pięćdziesiątych prenumerował „Smålandsposten”.

– Co to jest agorafobia? – spytał Gunvald Larsson.

– Lęk przestrzeni – wyjaśnił Melander.

W głównej kwaterze śledczej praca szła pełną parą. Prawie wszyscy zapomnieli o zmęczeniu. Pojawiła się nadzieja na szybkie schwytania sprawcy.

Ochłodziło się. Zaczął siąpić kapuśniaczek.

Dane napływały szerokim strumieniem. Jeszcze nie mieli zdjęcia, ale dysponowali świetnym rysopisem, skompletowanym przez lekarzy, sąsiadów, kolegów z pracy i personel sklepów, w których Fransson robił zakupy.

Miał sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ważył około siedemdziesięciu pięciu kilogramów i nosił buty rozmiar czterdziesty.

Zdaniem sąsiadów był małomówny, ale uprzejmy, mówił smålandzkim dialektem i zawsze się witał. Wzbudzał zaufanie. Nikt go nie widział od ośmiu dni.

W mieszkaniu przy Sveavägen technicy wszyściuteńko zabezpieczyli. Można było powiązać Franssona z obydwoma morderstwami. Na czarnym bucie w szafce gospodarczej rzeczywiście znaleziono krew.

– Czyli od przeszło dziesięciu lat siedział jak mysz pod miotłą – stwierdziłKollberg.

– A teraz mu odbiło i morduje małe dziewczynki – powiedział Gunvald Larsson.

Zadzwonił telefon. Rönn odebrał.

Martin Beck krążył po pokoju, przygryzając palce.

– Praktycznie wiemy o nim wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Brakuje nam tylko zdjęcia, ale to kwestia czasu. No i nie wiemy, gdzie jest.

– Wiem, gdzie był kwadrans temu – powiedział Rönn. – W Sankt Eriksparken znaleziono martwe dziecko.

Rozdział 28

Sankt Eriksparken to najmniejszy park w mieście, tak niepokaźny, że niewielu sztokholmczyków wie o jego istnieniu. Mało kto tam spaceruje i mało kto myśli o tym, żeby go patrolować.

Usytuowany na północy, stanowi dość nietypowe zwieńczenie długiej Västmannagatan. Zadrzewiony skalisty pagórek przecinają żwirowane alejki i strome schodki. Większą część terenu zajmuje szkoła, oczywiście latem zamknięta.

Zwłoki leżały w odsłoniętej części północno-zachodniej, u podnóża skały. Potwierdzało to teorię o coraz większym okrucieństwie zabójcy. Tym razem Ingemundowi Franssonowi bardzo się śpieszyło. Uderzył głową dziewczynki o kamień, udusił ją, po czym rozdarł czerwony plastikowy płaszczyk i sukienkę, ściągnął figi i wepchnął w podbrzusze coś, co przypominało trzonek młotka.

Na domiar złego dziewczynkę, jedenastoletnią Solveig, znalazła jej matka. Mieszkały na Dannemoragatan, pięć minut drogi od miejsca zbrodni.

Solveig wyszła z domu, żeby kupić tabliczkę czekolady w kiosku na rogu Dannemoragatan i Norra Stationsgatan, u północno-wschodniego obrzeża parku, do którego nie miała żadnego powodu wchodzić. Nigdy zresztą tego nie robiła, bo matka przestrzegała ją, by się tam nie bawiła. Powinna wrócić w niespełna dziesięć minut. Kiedy nie było jej przez kwadrans, matka zaczęła jej szukać. Nie poszła z nią do kiosku, ponieważ musiała się zająć młodszą, półtoraroczną córeczką. Zauważyła Solveig niemal od razu, kompletnie się załamała i odwieziono ją do szpitala.

Patrząc na martwe dziecko w siąpiącym deszczu, czuli się bardziej winni niż sprawca tej makabrycznej, bezsensownej śmierci. Nie znaleźli jasnoniebieskich fig. Zniknęła również tabliczka czekolady. Może Ingemund Fransson był głodny.

Nie wątpili, że to jego dzieło. Poza tym mieli świadka, który widział go z dziewczynką i pomyślał, że to ojciec w towarzystwie dorastającej córki. No tak, przecież Ingemund Fransson był miły i wbudzał zaufanie. Miał na sobie beżową marynarkę z manczesteru, brązowe spodnie, białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i porządne czarne buty.

– On tu gdzieś jest – powiedział Kollberg.

Poniżej, na przelotówkach Sankt Eriksgatan i Norra Stationsgatan, dudniły tiry.

Martin Beck popatrzył na rozległy dworzec towarowy.

– Przeszukajcie każdy wagon, każdy magazyn, wszystkie piwnice i strychy. Teraz. Natychmiast.

Potem się odwrócił i odszedł. Była trzecia we wtorek dwudziestego czerwca. Padał deszcz.

Rozdział 29

Obława ruszyła we wtorek po południu, o północy wciąż trwała, a we wczesnych godzinach rannych jeszcze bardziej się nasiliła.

Do poszukiwań włączono wszystkich i wszystko, co się dało: policjantów, psy, samochody. Zaczęto od dzielnic północnych, potem sukcesywnie przeczesywano centrum i przedmieścia.

Latem w Sztokholmie tysiące ludzi nocuje pod chmurką. Nie tylko włóczędzy, narkomani i alkoholicy, ale także przyjezdni, dla których zabrakło pokoi hotelowych, i bezdomni, często w pełni zdolni do pracy i sumienni, którzy wskutek chybionej polityki społecznej i planowania przestrzennego nie mają gdzie mieszkać. Śpią na ławkach w parku, na starych gazetach rozłożonych na ziemi, pod mostami, na nabrzeżach i podwórkach. Inni urządzają sobie chwilowe lokum w domach do rozbiórki, na klatkach schodowych, w piwnicach, na strychach i w barakach. Albo na szkutach, motorówkach i wrakach. Wielu krąży po stacjach metra i na Centralnym, niektórzy gnieżdżą się na boiskach, a ci w miarę bystrzy schodzą do podziemnego systemu komunikacji pod śródmiejskimi budynkami, czyli do labiryntu korytarzy i łączników. Tej nocy policjanci niemundurowi i mundurowi obudzili tabuny takich ludzi, zerwali ich na równe nogi i świecąc im latarkami w zaspane twarze, żądali okazania dowodów tożsamości. Wielu już kilka razy spotkała ta wątpliwa przejemność. Ledwie zmienili miejsce, dopadali ich inni policjanci, tak samo przemęczeni jak oni.

Poza tym na ulicach było spokojnie. Przyczaili się nawet meliniarze i prostytutki, którym nie przyszło do głowy, że policja nie ma dla nich czasu.

O siódmej rano w środę obława zaczęła słabnąć. Policjanci z oczami podkrążonymi z niewyspania wracali do domu na kilkugodzinną drzemkę albo do komisariatów, gdzie zalegali na kanapach i ławkach w dyżurkach i świetlicach.

Tej nocy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach znaleziono mnóstwo ludzi, ale nie było wśród nich Ingemunda Franssona.

O siódmej Kollberg i Martin Beck byli na Kungsholmsgatan. Zbyt zmęczeni, żeby cokolwiek czuć, łapali drugi oddech. Kollberg, z rękami na plecach, stanął przed mapą ścienną.

– Pracownik zieleni miejskiej. Osiem lat na etacie. Na pewno zdążył poznać wszystkie parki, skwery i zieleńce. Na razie trzyma się terenu, który zna.

– Oby tak było – powiedział Martin Beck.

– Jedno jest pewne. Tej nocy nie spał w parku. Nie w Sztokholmie. – Kollberg zrobił długą pauzę. – Chyba że mieliśmy cholernego pecha.

– Otóż to. Poza tym są ogromne obszary, których praktycznie nie da się przeszukać w nocy. Djurgården, Gärdet, Lill-Jansskogen… nie wspominając o przedmieściach.

– I rezerwacie w Nacce.

– I cmentarzach.

– Wprawdzie cmentarze się zamyka, ale…

Martin Beck spojrzał nazegarek.

– Pytanie na teraz brzmi: co on robi za dnia?