Выбрать главу

Kristiansson i Kvant niedawno skończyli trzydzieści lat.

– Może – zgodził się Kristiansson.

Minęli karlsberski most, dwadzieścia metrów dzieliło ich od rogatek Sztokholmu. Gdyby koledzy nie osaczyli parkowego mordercy na Djurgården, Kristiansson pewnie by skręcił w prawo, w Ekelundsvägen, żeby zobaczyć, co zostało z Ingentingskogen po budowie blokowiska. Teraz nie było ku temu żadnego powodu, poza tym nie miał ochoty dwa razy jednego dnia oglądać Szkoły Policyjnej. Dlatego pojechał dalej krętą Karlbergs Strand.

Minęli Talludden.

Kvant z niesmakiem popatrzył na nastolatków wystających przed kawiarnią i pośród samochodów na parkingu.

– Na dobrą sprawę powinniśmy rzucić okiem na te ich cholerne gruchoty.

– To zmartwienie kolegów z drogówki – skwitował Kristiansson. – Za kwadrans zjeżdżamy. – Milczał przez chwilę. – Fajnie, że mają tego seksualnego kretyna.

– Gdybyś przynajmniej raz powiedział coś, czego nie słyszałem dwadzieścia razy wcześniej.

– To nie takie proste.

– Dzisiaj rano Siv była nieznośna. Mówiłem ci o tym gruzełku, którego niby wymacała w lewej piersi? I ubrdała sobie, że to rak?

– Uhm, mówiłeś.

– Aha. No i pomyślałem, że jak ciągle o tym zrzędzi, to powinienem to sprawdzić. Dzwoni budzik, ona leży jak zdechła ryba, oczywiście obudziłem się przed nią i…

– Uhm, mówiłeś.

U wylotu Karlbergs Strand, zamiast skręcić w nową ulicę prowadzącą do Syndbybergsvägen – skąd było najbliżej do komendy – Kristiansson zdecydował się na dłuższą trasę, przez Huvudsta Allé, obecnie rzadko uczęszczaną.

Potem zarzucą go pytaniami, dlaczego wybrał właśnie tę drogę, i nie usłyszą odpowiedzi. Po prostu tak mu się pojechało.

W każdym razie Kvant nie zareagował. Za długo patrolował ulice, żeby wyskakiwać z głupimi uwagami.

– Nie rozumiem, co ją napadło – powiedział w zadumie. – To znaczy Siv.

Minęli stary zamek w Huvudście.

I to ma być zamek? – pomyślał po raz pięćsetny Kristiansson. W Skånii są prawdziwe zamki. Z hrabiami i w ogóle.

– Pożyczysz mi dwie dychy? – spytał.

Kvant skinął głową. Kristiansson cierpiał na chroniczny brak gotówki. Powoli jechali dalej. Po prawej było nowe blokowisko, po lewej wąski pas lasu nad zatoką.

– Zatrzymaj się – powiedział Kvant.

– Bo co?

– Bo muszę za potrzebą.

– Zaraz będziemy na miejscu.

– Mus to mus.

Kristiansson skręcił w las, wóz potoczył się po przecince i zahamował. Kvant wysiadł, podszedł do niskich krzaków, stanął w rozkroku, opuścił suwak i gwiżdżąc, patrzył przed siebie. Kiedy zerknął w bok, pięć metrów dalej zobaczył mężczyznę, załatwiającego tę samą potrzebę.

– Przepraszam – odezwał się Kvant i dyskretnie odwrócił plecami.

Potem poprawił mundur i ruszył do samochodu. Kristiansson otworzył drzwi i wyjrzał.

Kvant przystanął dwa metry od radiowozu.

– Wygląda jak… Tam jest…

Kristiansson wszedł mu w słowo:

– Słuchaj, przecież ten facet…

Kvant błyskawiczne zawrócił. Kristiansson wysiadł.

Mężczyzna – średniego wzrostu, o rzadkich, sczesanych do tyłu włosach i wydatnym nosie – miał na sobie beżową marynarkę, poplamioną białą koszulę, pogniecione brązowe spodnie i czarne buty. Jeszcze nie poprawił ubrania.

Kiedy Kvant zbliżył się do niego na odległość dwóch metrów, zasłonił twarz lewą ręką.

– Niech mnie pan nie bije.

Kvant drgnął.

– Co?!

Wprawdzie tego ranka usłyszał od żony, że jest chamem i każdy to zauważy, ale wszystko ma swoje granice. Zebrał się w sobie.

– Co pan tu robi?

– Nic – odparł mężczyzna z nieśmiałym, speszonym uśmiechem.

Kvant zlustrował jego ubranie.

– Może się pan wylegitymować?

– Tak, mam kartę emerycką.

Podszedł Kristiansson.

– Co się tu dzieje?

Mężczyzna popatrzył na niego.

– Niech mnie pan nie bije – powtórzył.

– Czy pan Ingemund Fransson? – spytał Kristiansson.

– Tak.

– No to proszę z nami – powiedział Kvant, biorąc delikwenta pod ramię.

Mężczyzna bez oporu pozwolił się zaprowadzić do radiowozu.

– Proszę usiąść z tyłu – polecił Kristiansson.

– I zapiąć spodnie – dodał Kvant.

Po chwili wahania mężczyzna znów się uśmiechnął i wykonał polecenie.

Kvant usiadł obok niego.

– No to zobaczmy tę kartę emerycką.

Mężczyzna wyjął dokument z tylnej kieszeni spodni. Kvant zerknął i podał go Kristianssonowi.

– Tak, chyba nie ma wątpliwości – orzekł Kristiansson.

Kvant z niedowierzaniem spojrzał na mężczyznę.

– Nie ma. To on.

Kristiansson obszedł samochód, otworzył drzwi po przeciwnej stronie i zaczął obmacywać kieszenie marynarki mężczyzny.

Dopiero teraz zauważył jego zapadnięte policzki i kilkudniowy siwy zarost.

– Proszę bardzo – powiedział, wyciągając z wewnętrznej kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi.

– Aha – bąknął Kvant. – To chyba przesądza sprawę, prawda?

– Tak myślę – odparł Kristiansson.

– Wziąłem od niej kawałek czekolady – odezwał się Ingemund Fransson. – Ale dałem chłopczykowi bilet na metro. Był ważny w jedną stronę.

Kristiansson nic więcej nie znalazł w kieszeniach. Kvant zatrzasnął drzwi.

– Czekolada – rzucił ze złością. – Bilet! Zabiłeś trzy dziewczynki!

– Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. – Musiałem.

Kristiansson wciąż stał przy samochodzie.

– Jak pan je zwabił?

– Dzieci mnie lubią. Pokazuję im rozmaite rzeczy. Kwiatki i tak dalej.

Kristiansson myślał chwilę.

– Gdzie pan spał tej nocy?

– Na Cmentarzu Północnym. Przy kolumbarium.

– A wcześniej? – spytał Kvant.

– Też tam i na innych cmentarzach. Nie bardzo pamiętam.

– A gdzie pan był za dnia? – zapytał Kristiansson.

– Różnie… Często w kościołach. Tam jest pięknie. Cichuteńko. Można siedzieć godzinami…

– Jasne, wszystko, tylko nie dom – warknął Kvant.

– Nie… Byłem w domu… Raz. Coś miałem na butach i…

– I?

– Musiałem je zmienić i włożyłem stare tenisówki. Potem oczywiście kupiłem nowe. Bardzo drogie. Nieprzyzwoicie drogie.

Kristiansson i Kvant wpatrywali się w niego.

– I wziąłem marynarkę.

– Aha – bąknął Kristiansson.

– Nocami na dworze jest naprawdę chłodno – wyjaśnił mężczyzna konwersacyjnym tonem.

Usłyszeli odgłos szybkich kroków. Biegła w ich stronę młoda kobieta w niebieskim fartuchu i drewniakach. Na widok radiowozu stanęła jak wryta.

– Uff! – sapnęła zadyszana. – Czy może… Moja córeczka… Nigdzie jej nie ma… Może ją widzieliście? Miała czerwoną sukienkę…

Kvant opuścił szybę, opanował się i odparł uprzejmie:

– Tak, proszę pani. Siedzi tam, za krzakami, i bawi się lalką. Nic jej nie grozi. Przed chwilą ją widziałem.

Kristiansson odruchowo schował za plecami jasnoniebieskie figi i próbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu najlepiej.

– Nic jej nie grozi – głupkowato powtórzył za kolegą.

Kobieta zniknęła za krzakami i sekundę później rozbrzmiał dziecięcy głosik: