Выбрать главу

– Cześć, mamo!

Twarz Ingemunda Franssona wygładziła się, spojrzenie znieruchomiało i otępiało.

Kvant chwycił go za ramię.

– Ruszaj, Kalle.

Kalle Kristiansson zatrzasnął tylne drzwi, usiadł za kierownicą i włączył silnik.

– Jedno mnie zastanawia – powiedział, wyjeżdżając na ulicę.

– Co takiego?

– Kogo oni dopadli na Djurgården.

– Też jestem ciekawy.

– Proszę mnie tak nie ściskać – zakwilił Ingemund Fransson. – To boli.

– Milczeć! – warknął Kvant.

Martin Beck wciąż był na Djurgården, osiem kilometrów od Huvudsta Allé. Stał nieruchomo z lewą dłonią na brodzie i patrzył na Kollberga, czerwonego na twarzy i mokrego od potu. Policjant na motocyklu, w białym kasku i z walkie-talkie na plecach zasalutował i odjechał.

Dwie minuty wcześniej Melander i Rönn podwieźli na Bondegatan mężczyznę, który twierdził, że nazywa się Fristedt, żeby mógł się wylegitymować. Ściśle rzecz biorąc, była to czysta formalność. Ani Martin Beck, ani Kollberg nie mieli wątpliwości, że to fałszywy trop.

Został tylko jeden radiowóz. Kollberg zatrzymał się przy otwartych przednich drzwiach, Martin Beck dwa metry dalej.

– Coś jest – odezwał się policjant siedzący w radiowozie. – Coś w radiu.

– Co? – apatycznie spytał Kollberg.

Policjant słuchał.

– Dwóch naszych z Solnej. Z patrolu.

– I?

– Mają go.

– Franssona?

– Tak, mają go w wozie.

Podszedł Martin Beck. Kollberg pochylił się, żeby lepiej słyszeć.

– Co mówią? – spytał Martin Beck.

– Jasne jak słońce – powiedział człowiek w radiowozie. – Tożsamość potwierdzona. Przyznał się. Poza tym miał w kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi. Złapany na gorącym uczynku.

– Co? – powiedział Kollberg. – Na gorącym uczynku? Czy…

– Nie, nie, zdążyli w samą porę. Dziewczynka jest cała i zdrowa.

Martin Beck oparł czoło na krawędzi dachu samochodu. Blacha była gorąca i zakurzona.

– Dobry Boże, Lennart – powiedział – to koniec.

– Tak, odpowiedział Kollberg. – Tym razem.