Выбрать главу

Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo że teraz mieli do dyspozycji komputery, więcej ludzi i więcej samochodów. Mimo że teraz parki były lepiej oświetlone i wycięto większość zarośli. Następnym razem będzie jeszcze więcej samochodów i komputerów, i jeszcze mniej zarośli. Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką.

Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała, czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich.

Mimo stosunkowo dużej liczby ludzi przebywających w parku Vanadis koło wieży ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy Sveavägen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci.

Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał.

Wiedział, że główny wydział zabójstw jest zaalarmowany, że tworzy się zespół śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczajówkę, że organizuje się grupa zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych mieszkańców, że lekarz sądowy jest w pogotowiu, tak jak radiowozy, że uruchomi się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie.

Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli. Turyści krążą z mapami w dłoniach. A w krzakach między skałkami i czerwonym płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej.

Od kościoła Stefana nadjechał, mrucząc silnikiem, dziewiąty albo dziesiąty samochód. Kollberg, nie odwracając głowy, zobaczył wysiadającego Gunvalda Larssona.

– Cześć! No i jak? – zapytał Gunvald Larsson.

– Nie wiem.

– Deszcz. Całą noc lało. Prawdopodobnie… – Gunvald Larsson, co dość niezwykłe, sam sobie przerwał. – Jeśli zabezpieczą jakieś odciski butów; to pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej.

– Aha.

– Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej.

– Tak, słyszałem.

– Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg.

– Aha.

– Cały utarg – powtórzył Gunvałd Larsson. – Ludzie mają nierówno pod sufitem. – Wskazał głową na wzgórze, krzaki i czerwony płotek. – Dzieciak pewnie już tam był.

– Chyba tak.

– Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prześlepili.

– Rozglądali się za rabusiem – powiedział Kollberg.

– Jasne. A jak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty rozbój.

– Co z tą kobietą?

– Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby, stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na twarzy czerwoną chustkę. Genialny rysopis. – Gunvald Larsson zrobił pauzę. – Gdybym miał sforę psów…

– Co?

– Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł…

Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na myśli.

Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał.

– Tak, możliwe – przyznał.

– Seks…? – spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie.

– Prawdopodobnie.

– No to raczej nie ma żadnego związku.

– Raczej nie ma.

Do blokady podszedł Rönn.

– Seks? – błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson.

– Tak – odparł Rönn. – Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno.

– Wobec tego nie ma związku.

– Z czym?

– Z rabusiem.

– Jak to wygląda? – spytał Kollberg.

– Źle – powiedział Rönn. – Deszcz zrobił swoje. Przemokła na wylot, jak utopiony kociak.

– Jasna cholera! Żeby to nagły szlag trafił! W tym samym miejscu grasują dwaj odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. – Gunvald Larsson okręcił się na pięcie i ruszył do samochodu. – Parszywy zawód! – rzucił przez ramię.

Rönn popatrzył za nim.

– Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas?

Kollberg westchnął ciężko i przełożył nogę przez linę.

Martin Beck pojechał do Sztokholmu dopiero w sobotę po południu, dzień przed powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację.

W Hallsbergu, gdzie miał przesiadkę, kupił w dworcowym kiosku popołudniowe gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym Göteborg–Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł. Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął.

Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle.

Rozdział 9

Bywają takie chwile i sytuacje, których za wszelką cenę chciałoby się uniknąć, ale nie jest to, niestety, możliwe. Chyba jest prawdą, że policjantom przydarzają się częściej niż innym śmiertelnikom, zwłaszcza niektórym policjantom.

Do takich sytuacji można zaliczyć przesłuchanie Karin Carlsson w niespełna dobę po tym, kiedy się dowiedziała, że jej ośmioipółletnią córeczkę udusił dewiant seksualny. Przesłuchanie samotnej kobiety, która mimo zastrzyków i tabletek nie wyszła z szoku, a o jej apatii świadczyło choćby ubranie – ta sama brązowa bawełniana szmizjerka i te same sandały – które miała na sobie, kiedy gruby policjant, którego nigdy wcześniej nie widziała i nigdy więcej nie zobaczy, zadzwonił do jej drzwi blisko dwadzieścia cztery godziny temu. A wzmiankowana chwila nastąpiła tuż przed wzmiankowanym przesłuchaniem.

Komisarz głównego wydziału zabójstw wie, że tej rozmowy nie da się odwlec ani tym bardziej uniknąć, ponieważ prócz samotnej kobiety, jedynego świadka, nie mają żadnego tropu ani poszlak, i choć protokół obdukcyjny jeszcze nie został sporządzony, z grubsza wiadomo, co będzie zawierał.

Dwadzieścia cztery godziny temu Martin Beck siedział na łodzi i wyciągał sieci, które zarzucili z Ahlbergiern wczesnym rankiem. Teraz stał w pokoju wydziału dochodzeniowo-śledczego przy Kungholmsgatan, z łokciem na szafce z archiwaliami, zbyt nieswój, żeby usiąść.

Uznano za stosowne, by przesłuchanie prowadziła kobieta, policjantka z obyczajówki. Wybrano, poniekąd bardzo fortunnie, czterdziestopięcioletnią Sylvię Granberg. Siedząc przy stole naprzeciwko Karin Carlsson, sprawiała wrażenie równie nieczułej jak magnetofon, który włączyła.

Kiedy po czterdziestu minutach go wyłączyła, nie zaszła w niej żadna zmiana, ani razu nie pozwoliła sobie na wahanie lub niepewność. Martin Beck miał okazję to zauważyć nieco później, przesłuchując taśmę w towarzystwie Kollberga i dwóch innych kolegów.

„Granberg: Wiem, że jest pani ciężko, pani Carlsson, ale, niestety, musimy zadać kilka pytań.

Świadek: Tak.

G: Nazywa się pani Karin Elisabet Carlsson.

Ś: Tak.

G: Data urodzenia?

S: Sió… tysiąc…

G: Czy mogłaby pani mówić do mikrofonu?

S: Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem.

G: Stan cywilny?

Ś: Co… ja…

G: Niezamężna, mężatka czy rozwódka?

S: Rozwódka.

G: Od kiedy?

Ś: Od sześciu lat… prawie od siedmiu.

G: Imię i nazwisko byłego męża?

S: Sigvard Erik Bertil Carlsson.

G: Gdzie mieszka?

S: W Malmö… to znaczy jest tam zameldowany… chyba.