Выбрать главу

A teraz Jordi był tutaj! Musiał mieć dwadzieścia dziewięć lat, skoro Antonio miał dwadzieścia siedem. Od czterech lat powinien być martwy. Jak to się. wszystko potoczyło? Gdzie on był?

Unni siedziała skulona na tylnym siedzeniu samochodu, ściśnięta między Mortenem a Jordim. Kiedy wyjechali ze Stryn i ruszyli w dalszą podróż, kierując się w stronę jeziora Hornindal, było już dość ciemno, nie na tyle jednak, by nie dawało się rozróżnić szczegółów krajobrazu.

Czy oni zdają sobie sprawę z tego, jak niewiele miejsca jej przypadło? Miała ochotę zawołać: „Mam atak klaustrofobii”, ale jakoś się przed tym powstrzymała. W takich okolicznościach chętnie zniesie ciasnotę.

Wiedzieli już teraz na pewno, że w żaden sposób nie uda im się dotrzeć na miejsce za dnia, lecz Unni w niczym to nie przeszkadzało. Uważała, że w półmroku, jaki panował teraz, atmosfera stawała się bardziej niezwykła, melancholijna. Góry o zmierzchu wydawały się takie ciężkie i ciche, cienie zajmowały coraz większą część drogi…

Bardzo niemiło było to przyznać, lecz miała wrażenie, że od Jordiego bije lodowaty chłód, oddzielający ją od niego niczym ściana. Kiedy ich dłonie przypadkiem się zetknęły, Unni poczuła, że ręka Jordiego jest lodowato zimna i przerażająco chuda. Odruchowo ujęła ją w swoje ręce, żeby choć trochę go rozgrzać, ale ciepło jej dłoni wydawało się rozpaczliwie znikome.

– Twoje palce są jak ścięte mrozem sęki na gałęziach! – rzuciła.

– Ależ, Unni! – zdenerwował się Morten. – Doprawdy, jesteś mistrzynią w prawieniu komplementów!

Unni nagle zawstydziła się swojego wybuchu i chciała puścić rękę Jordiego, on jednak wciąż nie zamierzał jej cofać, jakby dając tym samym znak, że nie wziął sobie słów dziewczyny do serca. Dalej więc trzymała jego rękę w swoich dłoniach, o wiele mniejszych. Uśmiechnął się do niej przelotnie i odpowiedział na pierwsze pytanie Antonia, które brzmiało:

– Dlaczego tak długo się nie ujawniałeś?

– Tak było najlepiej.

– Dlaczego?

– Nikt nie powinien był wiedzieć, że żyję.

– Ale czy nie pojmujesz, jak wielką żałobę nosiłem po tobie?

– Owszem, i bardzo mnie to bolało. Lecz w umowie znalazł się punkt, zakładający, że mam być nie – - człowiekiem.

– W jakiej umowie?

– O tym nie mogę teraz mówić.

Jordi miał taki piękny głos. U niego hiszpański akcent był leciutko zauważalny.

Doprawdy, trudno jednak powiedzieć, by od jego ciała biło ciepło. Unni już zmarzła, a ból wywołany chłodem zmrożonych dłoni promieniował aż do barków. Wciąż jednak starała się ogrzać ręce Jordiemu.

Antonio zmienił temat.

– Jak to możliwe, aby twoja urna, Jordi, znalazła się na cmentarzu? – spytał.

– Ktoś w Hiszpanii pomógł mi to załatwić. W urnie jest tylko zwykły popiół z pieca.

– Kto ci pomógł?

– Pewna pani, która miała odpowiednie kontakty w konsulacie i u innych władz.

Słysząc tę odpowiedź, Unni poczuła się nieswojo. Owszem, Jordi miał prawo żyć tak, jak chciał, lecz mimo wszystko zrobiło jej się przykro.

– Co to za pani? – dopytywał się Antonio.

Jordi zwlekał z odpowiedzią. W końcu zerknął w bok na Mortena.

– Flavia Cleve.

Morten natychmiast podniósł głowę.

– Co takiego? Przecież to moja macocha!

Unni odetchnęła z ulgą.

– Rzeczywiście – przyznał Jordi. – Nawiązaliśmy kontakt ze sobą jeszcze tu, w Norwegii, kilka lat temu, kiedy stwierdziliśmy, że ja i ty, Mortenie, jesteśmy spokrewnieni. Teraz współdziałamy.

– A więc to ona podrzuciła prezent w przedpokoju w moje urodziny?

– Tak.

Czy ręka Jordiego zrobiła się teraz odrobinę cieplejsza? Unni tak bardzo pragnęła w to uwierzyć. Chciała też ująć jego drugą dłoń, lecz się nie odważyła.

Antonio miał kolejne pytanie:

– A więc ty przeżyłeś, Jordi? To znaczy, że ta historia o granicy dwudziestego piątego roku życia to jakaś bzdura?

Upłynęła dość długa chwila, nim Jordi w końcu odpowiedział.

– Nie – rzekł cicho.

– No, ale jak…?

– Obdarzono mnie specjalnymi przywilejami po to, bym mógł pomagać tobie i Mortenowi. I Unni.

– Dlaczego mnie? – zainteresowała się dziewczyna.

– To długa historia.

– Masz na ręku znak czarnych mnichów. Zauważyłam to już wcześniej – powiedziała Unni.

– To nie są mnisi. To rycerze.

– Rycerzy już przecież nie ma – wtrącił Morten.

– Mnichów również już prawie nie – zareplikował Jordi.

Antonio bezustannie zerkał we wsteczne lusterko.

– Nie przejmuj się Leonem i jego bandą, braciszku – rzekł Jordi łagodnie. – Oni już nie stanowią żadnego zagrożenia.

– To ty ich zatrzymałeś?

– Nie osobiście. Ale jak ci się wydaje, co przeżywa człowiek, widząc pięciu czarnych jeźdźców na koniach, wyrastających nagle na środku drogi? Co wtedy robi?

– Wjeżdża do rowu – odpowiedzieli wszyscy chórem.

– Samochód bardzo starannie opakował sobą drzewo – uzupełniła Unni.

Poważyli się na dość nerwowy śmiech.

– To znaczy, że masz z nimi kontakt? – spytał Antonio.

– Tak.

– I jest ich rzeczywiście pięciu? – upewniła się Unni.

– Rycerzy? Owszem.

– Ale matka Mortena naprawdę widziała mnichów, z głowami wygolonymi na łyso. I my także, prawie wszyscy, widzieliśmy ich w snach – przypomniała Unni.

– Wcale w to nie wątpię. Mnichów jest więcej, cały tuzin łysych czaszek. Cieszcie się, że przynajmniej na razie zetknęliście się z nimi jedynie w snach. Jeśli spotkacie ich na jawie, strzeżcie się!

– Przecież moja matka ich widziała – przypomniał Morten.

– Owszem, lecz ona już była skazana na śmierć. Ty ich jeszcze nie spotkałeś?

– Jedynie w snach.

– Świetnie. A czy ktoś z was słyszał te ich wabiące głosy?

– Owszem – pokiwała głową Unni. – Ale do mnie powiedzieli zaledwie jedną jedyną rzecz: Ven a Santiago! „Przybądź do Santiago!” Tylko co to ma znaczyć? Czy chodzi o tego przodka, Santiago Navarro, czy też o nazwę jakiegoś miejsca?

Przejeżdżali akurat przez jakąś niewielką miejscowość i do wnętrza samochodu wpadło światło ulicznych latarni. Jordi popatrzył na Unni swym niezgłębionym spojrzeniem. Uśmiechał się łagodnie.

– Tu chodzi o Santiago de Compostela, w Galicii, północno – zachodnim zakątku Hiszpanii. To miejsce pielgrzymek, stoi tam katedra, gdzie podobno spoczywają szczątki apostoła Jakuba Starszego.

– Powinnam była to zrozumieć, to chyba słynne miasto?

– Bardzo słynne. Pielgrzymowali tam katolicy z całej Europy, wciąż zresztą przyjeżdżają, może nawet z całego świata.

– A co my tam mamy do roboty? Zarówno Morte – nowi, jak i mnie przyśniły się te słowa, Ven a Santiago.

– Bez względu na to, dokąd będziecie podróżować, tam się nie wybierajcie! Zwyczajni ludzie oczywiście mogą tam jeździć, ale nie wy. Mnisi mieli tam kiedyś swoją siedzibę, tam trzymali wszystkie swoje najwymyślniejsze narzędzia tortur, zapewne chętnie by was trochę podręczyli. Nigdy tam nie jedźcie!

Przestraszyło to wszystkich tak, że umilkli.

W końcu Morten zadzwonił do babci z wiadomością, że ich grupa powiększyła się o jedną osobę. Babcia odpowiedziała, że to nic nie szkodzi. Zakwaterowała się już u swego przyjaciela. Zapewniła, że jest tam mnóstwo miejsca, a jeśli wjadą samochodem do garażu, wchodzącego w skład posiadłości, nikt nawet się nie zorientuje, że tam są. Razem z przyjacielem zamontowali już w oknach zaciemnienie, pochodzące jeszcze z czasów wojny, na zewnątrz nie przedrze się więc nawet smużka światła.