Выбрать главу

– Nie wiem. Powiedziałam, bo tak mi się nasunęło. Zupełnie intuicyjnie.

– Mam już poranione dłonie, stopy i bok. Przynajmniej rana w boku przestała boleć.

– Twoja rana w boku jest poważniejsza, niż sądzisz. Adams zadarł kurtkę i koszulę.

– Przecież nie leje się z niej krew – odpowiedział.

– Nie leje się z niej krew ani woda, ale teraz składasz się z dwóch niezależnych części.

– Ale jak…?!

– Zwyczajnie. Krwotok jest, jeśli rozerwano większe naczynia krwionośne, a to nie w twoim przypadku. Cięcie skorpiona przepołowiło cię. Gdy chodzisz, dolna połowa wyprzedza, a górna za nią nadąża albo odwrotnie. Krew na razie trafia do swych koryt.

– Twoje odpowiedzi są trudniejsze niż twoje pytania. Wzruszyła ramionami, aż zachrobotały kamienne skrzydła.

– Chcesz odpowiedzi prawdziwych czy miłych dla uszu?

– Ale moja górna połowa steruje dolną. Wiesz, mózg i takie tam sprawy… Powinienem je scalić?

– Nie wiem, czy zdołasz stworzyć spójną całość. Od zanieczyszczenia rozwinie się zakażenie, obojętnie, czy jest otwarta rana, czy jej nie ma.

Nagle w dalszej części korytarza zapanowało ożywienie. Z postumentów zrywały się muchy, jedna, druga, następne, coraz ich więcej. Korytarz muzeum wypełniło nie bzyczenie, ale brzęk i łomot blachy. Metalowe rzeźby wielkości kury nadlatywały lotem koszącym, wyciągając ostre łapy. Parę razy ostry pazur trafił Adamsa w czoło. Osłaniając kułakiem oczy, zaczął się wycofywać. Na dodatek z głębi korytarza ruszył okazały skorpion, a za nim, z potężnym łomotem, uzbrojony w trójząb, kroczył trzymetrowy osiłek. Adams pobiegł, bo i skorpion sunął szybkim truchtem. Już przy wyjściu potknął się i byłby upadł, jednak Pani z Melos wyciągnęła ku niemu pomocną, choć zimną, marmurowo-metalową dłoń.

Zamknął za sobą furtkę i wsparł się na niej. Wystarczy się tutaj schować. Napęd sprężynowy ma krótki zasięg, więc jest bez znaczenia, czy posągi zdołają sforsować tę zaporę, nawet jeśli zdołają wyważyć blaszane drzwi.

Za drzwiami hurgot kamieni i łomot blachy stopniowo cichły.

5.

Nie dotarł do końca korytarza mechanitonów, więc nie wiedział, czy wszystkie zabawki z muzealnej kolekcji ujawniły swoje irytujące możliwości. Zapuszczać się tam na razie nie zamierzał. Bardziej niepokoiła niebolesna rana. Czuł, że gdyby najsłynniejsza z Afrodyt nie podała mu dłoni, zwyczajnie rozpadłby się na kawałki: górna połowa zleciałaby z dolnej. Poczuł, jak jego połowy przesuwają się względem siebie, gdy potknął się i próbował odzyskać równowagę. Jak to wyleczyć? Wyjść z korytarzy! Czy lekarze poradzą sobie z raną, która nie krwawi, choć się nie zrasta, która kompletnie rozdziela strukturę, a przy tym nie powstrzymuje funkcji organizmu…? Cholerny skorpion! Tyle kłopotów przez jedno cięcie!

Może lepiej posłuchać Sfinks i badać nie oznakowane korytarze…? Utykając, poszedł prawym, minął znajomą muchę z zielonego marmuru, doszedł do końca, a dalej w prawe drzwi. Miał nadzieję, że stale je wybierając, zatoczy kółko i trafi do salki z otwartym dwojgiem drzwi. Każdy korytarz to kolejne sto metrów. Adams był zmęczony, jakby łaził już godzinami, jednak głodu nie czuł, a sączące się spod stropu łagodne światło nie słabło.

Na końcu korytarza drzwi, a za nimi nowa salka z parą nie zaplombowanych wejść. Za prawymi znowu korytarz, rząd niezdarnych podobizn much. Niektórym wyrzeźbiono przesadnie wielkie oczy – może miały udawać gzy. Dalej większa mucha ze skorpionim odwłokiem – nieudaczna podobizna wojsiłki.

Przyspieszył kroku. Niedaleko przecież do końca. Watykan można obejść w godzinę, a tu stumetrowe korytarze, jeden za drugim, ciągną się w nieskończoność. I to irytujące zakrzywienie, by nie można było dojrzeć końca, stojąc na początku.

Znów drzwi, znów salka – na końcu kreski, nakreślonej na rachunku z „Buca dell’Inferno”, przybędzie kółko. Rysunek labiryntu rozrasta się w dziwaczną pajęczynę. Na żadnych drzwiach nie ma plomby. Za lewymi korytarz – więc nowa kreska na wykresie. Na półkach rzędy kamiennych much i kilka innych rzeźb: modliszka, pędrak, dalej jakaś inna larwa. Za prawymi identyczny korytarz – periodycznie jasne i ciemne sekcje, równe łuki, lekka krzywizna, jakby człowiek krążył wewnątrz ogromnej wieży. Chociaż to mylne wrażenie, bo kolejne odcinki zakręcają bez jasnej reguły. Może tu więcej rzeźb pajęczaków, jeśli to pająka miały przedstawiać dwie wypukłe bulwy, z których jedna miała uśmiechniętą twarzyczkę, i po cztery bruzdy pociągnięte od niej na boki. Ten sam wzór kopiowany wielokrotnie, a im dalej od znaczonych korytarzy, tym kopie mniejsze i gorszej jakości.

Na końcu korytarza drzwi, dalej salka z dwoma następnymi, nie zabezpieczonymi. Za prawymi na cokole uproszczona modliszka. Adams usiadł i oparł plecy o cokół. Zzuł buty. Prawa skarpeta przesiąkła krwią. Poruszył palcami. Z pięty skapnęła samotna kropla. Uzupełnił schemat nową salką i nowym korytarzem. Podziemia watykańskie jawiły się jako nieskończona sieć, w której z każdej salki wychodziły dokładnie trzy korytarze, łączące ją z trzema innymi salkami.

Od dłuższego czasu słyszał za sobą czyjeś kroki, ale jakoś nie wydawało się mu to ważne. Dogoniły go dwa posągi. Dwie dziewczyny naturalnej wielkości. Zupełnie nagie, pewnie po to, by ruch blaszanego odzienia zbytnio nie komplikował poruszeń mechanitonu.

Spojrzał niepewnie.

– Chodzisz z trudnością. Możesz się rozpaść – powiedziała wyższa, wykonana z ciemnobrązowej blachy, o kędzierzawych, miedzianych lokach.

– Kimże wy jesteście?

– Dwie Bezimienne Dziewice – powiedziała ta o półkulistych piersiach, uczesana w drobne loczki, ta z żółtego błyszczącego metalu.

Jej uwaga ubawiła Adamsa. Westchnął i zebrał się z nimi, a one poprowadziły go pod ramiona.

Otoczyło ich kilkanaście dziwacznych trójnogów, zakończonych mosiężnymi kółkami. Kroczyły, by mniej hałasować metalowymi kółkami po posadzce.

Adams spojrzał na Kędzierzawą.

– Masz w nich dodatkowe wsparcie. Owady też odgonią – wyjaśniła.

Z rękawa kapały krople krwi, znacząc przebywany szlak. But nasiąkł krwią jak gąbka, pozostawiając widoczne ślady na posadzce. Właściwie krwawiły wszystkie rany, a tylko ta na lewej stopie i ta na lewej dłoni słabiej.

Obok metalowe i kamienne skorpiony i muchy niespiesznie uciekały, by uniknąć zadeptania. Metalowe węże wysuwały się z kamiennych koszyków i do nich wracały.

Krwi ubywało. To jasne – korytarze to jego życie, a każda salka z parą drzwi to decyzja. Kiedy krew wyleje się do końca, linia jego życia zostanie wykreślona w całości. Ale jeśli tak rysuje się życie, to sieć korytarzy nie może nigdzie tworzyć zamkniętej pętli, bo nigdy nie da się wrócić w krainę minionej młodości. Co można złapać w sieć, która nie ma ani jednego oczka…? Mnie. – Cicho zachichotał.

Obie jego towarzyszki spojrzały zdziwione, a i trójnogi zamarły w bezruchu, ciekawe jego śmiechu.

– Nie… nie… chodźmy dalej. – Machnął ręką.

Badał ową sieć. Wracał korytarzami nawet o pięć sal, żeby w szóstej zajrzeć za nie sprawdzone drzwiczki.

„Jasno widać, że niektóre decyzje nie są nieodwołalne…” Rewers rachunku z „Buca dell’Inferno” przypominał pajęczynę, ale bez jednego zamkniętego oczka.

„Dobrze, to logiczne – utwierdził się w swoich domysłach. – Przecież nie można żyć cudzego życia”.

Czas działania mechanitonów jest mocno ograniczony, nawet tych najdoskonalszych. Po kolei potracił swoich towarzyszy. Najpierw, jeden po drugim, trójnogi zamarły w bezruchu. Wreszcie ta z loczkami, a chwilę później Kędzierzawa znieruchomiały w pół kroku.