Выбрать главу

— Wiesz co — wysapał — to rzeczywiście jest jakieś dziwne miejsce… Czegoś takiego sobie nie przypominam… — Popatrzył na słońce, osłaniając oczy dłonią. — W zenicie — powiedział. — Słowo daję, w zenicie. Coś się będzie działo… Wyrzuć w cholerę to żelastwo, po co się z tym szarpiesz?

Andrzej starannie ustawiał automat obok kanistra.

— Gdyby nie to żelastwo, nasze kości leżałyby teraz za Pawilonem — przypomniał.

— E tam, za Pawilonem! — sprzeciwił się Izia. — Od tamtej pory minęło pięć tygodni i nawet muchy nie spotkaliśmy…

— Nie ma o czym gadać. Nie ty go będziesz nosił… Idziemy.

Kamienny płaskowyż był zadziwiająco równy. Wózki toczyły się po nim jak po asfalcie, tylko kółka skrzypiały. Ale upał jeszcze jakby się nasilił. Biały kamień odbijał słońce i dla oczu nie było żadnego ratunku. W pięty paliło, jakby w ogóle nie mieli butów, a kłęby pyłu nie zmniejszyły się nawet odrobinę. Jak tu nie padniemy, pomyślał Andrzej, to będziemy żyć wiecznie… Szedł, mocno mrużąc oczy, potem zamknął je zupełnie. Trochę lepiej. Tak właśnie będę szedł, myślał. A oczy mogę otwierać co dwadzieścia kroków. Albo co trzydzieści. Spojrzę — i dalej…

Bardzo podobnym białym kamieniem były wyłożone piwnice w Wieży. Tylko że tam było chłodno i panował półmrok, a wzdłuż ścian stały kartonowe pudła z artykułami żelaznymi. Zawierały gwoździe, sworznie wszelkich rozmiarów, wkręty, puszki z klejami i śrubami, butelki z różnokolorowymi lakierami, narzędzia stolarskie i ślusarskie, zawinięte w zatłuszczony papier łożyska kulkowe… Do jedzenia nie znaleźli nic, ale w kącie, z zardzewiałej, sterczącej ze ściany rury ciekł cienki strumyczek zimnej i niewiarygodnie smacznej wody.

…No dobrze, wszystko to pięknie — powiedział Andrzej, po raz dwudziesty podsuwając kubek pod strumyczek. — Ale jedno mi się w twoim systemie nie podoba. Nie lubię, jak się dzieli ludzi na ważnych i nieważnych. To niesłuszne. Wstrętne. Stoi sobie świątynia, a dookoła niej bezmyślne bydło. „Człowiek to dusza obarczona trupem!” Załóżmy, że tak jest rzeczywiście. Ale to i tak jest niesłuszne. Trzeba to zmienić…

…A czyja mówię, że nie trzeba?! — wykrzyknął Izia. — Oczywiście, byłoby miło, gdyby dało się ten porządek zmienić. Tylko jak? Wszystkie podejmowane dotąd próby zmiany tej sytuacji, wyrównania ludzkiego pola, postawienia wszystkich na jednym poziomie, żeby wszystko było prawidłowo i sprawiedliwie, wszystkie te usiłowania kończyły się zniszczeniem świątyni, żeby nie górowała nad tłumem, i odrąbaniem za bardzo wystających głów. I koniec. I nad wyrównanym polem błyskawicznie, jak złośliwy guz, zaczynała rosnąć cuchnąca piramida nowej politycznej elity, jeszcze ohydniejszej od starej… A innych sposobów na razie nie wymyślono. Oczywiście, wszystkie te ekscesy nie zmieniły biegu historii i nie mogły zupełnie zniszczyć świątyni, ale ścięto za dużo światłych głów.

…Wiem — powiedział Andrzej. — Ale to i tak obrzydliwe. Każda elita jest obrzydliwa…

…No, mój drogi! — sprzeciwił się Izia. — Gdybyś powiedział, że obrzydliwa jest każda elita władająca losami i życiem innych ludzi, to bym się z tobą zgodził. Ale elita sama w sobie, elita sama dla siebie — komu ona przeszkadza? Inna sprawa, że może drażnić, rozjątrzać, złościć — to jedna z jej funkcji… Absolutna równość to bagno, zastój. Trzeba by podziękować Matce Naturze, że nie ma czegoś takiego jak absolutna równość… zrozum mnie, Andrzej, ja nie proponuję systemu przebudowy świata. Nie znam takiego systemu, nie wierzę nawet, że on istnieje. Tyle już było tych systemów, a i tak wszystko zostało po staremu. Proponuję tylko cel istnienia… tfu, nic nie proponuję, skołowałeś mnie zupełnie. Odkryłem ten cel w sobie i dla siebie — cel mojego istnienia, rozumiesz? Mojego i ludzi do mnie podobnych… I rozmawiam o tym tylko z tobą i tylko teraz, bo mi cię żal, bo widzę, dojrzał człowiek, spalił wszystko, co czcił, a co ma teraz czcić — nie wie. A ty bez tego nie możesz, z mlekiem matki wyssałeś konieczność oddawania czci, wszystko jedno komu lub czemu. Na zawsze wbili ci do głowy, że jeśli nie ma idei, za którą warto umrzeć, to nie warto żyć. Tacy jak ty, którzy osiągnęli ostateczne zrozumienie, zdolni są do wszystkiego. Albo strzeli sobie taki w łeb, albo zostanie wybitnym łajdakiem — łajdakiem z przekonania, z zasadami, łajdakiem bezinteresownym, rozumiesz?… Albo jeszcze gorzej: zacznie się mścić na świecie, za to że świat jest taki, jaki jest w rzeczywistości, że nie zgadza się z jakimś tam wymyślonym ideałem… Idea świątyni jest jeszcze dlatego taka dobra, że nie wolno za nią umierać. Za nią trzeba żyć. Żyć każdego dnia, z całych sił, całą pełnią…

…Tak, być może — powiedział Andrzej. — Być może tak właśnie jest. Ale i tak ta idea jeszcze nie jest moją ideą!…

Andrzej zatrzymał się i złapał Izie za rękaw. Izia od razu otworzył oczy i zapytał przestraszony:

— Co? Co się stało?

— Cicho — powiedział Andrzej przez zęby.

Coś przed nimi było. Coś szło — nie pełzło, nie wiło się tuż nad kamieniami. Szło poprzez to wszystko. Im na spotkanie.

— Ludzie! — zawołał Izia z zachwytem. — Słuchaj, Andrzej, to ludzie!

— Cicho, bydlaku — wyszeptał Andrzej.

Sam już wiedział, że to ludzie. Albo człowiek… Nie, zdaje się, że dwoje… Stanęli. Pewnie też już ich zauważyli… I znowu nic nie widać przez ten przeklęty pył.

— No proszę! — Izia triumfował. — A ty cały czas jęczałeś, że zdechniemy…

Andrzej ostrożnie zrzucił postronki i cofnął się do swojego wózka, nie spuszczając oka z niewyraźnych cieni na przedzie. Do licha, ilu ich tam jest? I jak do nich daleko? Sto metrów? Mniej? Wymacał w wózku automat, przeładował i powiedział do Izi:

— Zsuń wózki i połóż się za nimi. W razie czego będziesz mnie osłaniał…

Wcisnął Izi automat i nie oglądając się, powoli poszedł naprzód. Położył rękę na kaburze. Prawie nic nie było widać. Zastrzeli mnie, pomyślał o Izi. Strzeli mi prosto w kark…

Teraz można już było zobaczyć, że jeden z tamtych też idzie w jego stronę — niewyraźna, wysoka sylwetka w kłębiącym się pyle. Ma broń czy nie? No i masz swoje Antymiasto. Kto by pomyślał? Nie podoba mi się, jak on trzyma rękę! Andrzej ostrożnie rozpiął kaburę, chwycił za żłobioną rękojeść. Duży palec sam znalazł się na bezpieczniku. To nic, jakoś to będzie. Musi. Najważniejsze — nie robić gwałtownych ruchów…

Zaczął wyciągać pistolet z kabury. Pistolet zaczepił się o coś. Andrzej zamarł. Szarpnął mocno, potem jeszcze mocniej, wreszcie z całej siły. Zobaczył wyraźnie gwałtowny ruch tamtego (wysokiego, obdartego, wycieńczonego, zarośniętego po same oczy)… Głupio, pomyślał naciskając na spust. Wystrzał, błysk wystrzału tamtego, i — chyba — krzyk Izi… I uderzenie w pierś, od którego zgasło słońce…

— No i proszę, Andrzeju — powiedział z odcieniem triumfu głos Nauczyciela. — Pierwszy krąg ma pan już za sobą.

Lampa z zielonym szklanym abażurem była włączona, na stole, w kręgu jej światła, leżała „Leningradzka Prawda” z wielkim wstępniakiem pod tytułem: „Mieszkańcy Leningradu bezgranicznie kochają towarzysza Stalina”. Na regale za plecami jęczało i mamrotało radio. W kuchni mama brzęczała naczyniami i rozmawiała z sąsiadką. Pachniało smażoną rybą. Na podwórku-studni hałasowały dzieciaki, bawiły się w chowanego. Przez otwarty lufcik ciągnęło wilgotnym powietrzem roztopów. Jeszcze minutę temu to wszystko było zupełnie inne — dużo bardziej zwyczajne i codzienne. Nie miało przyszłości. A raczej — istniało poza przyszłością.