Выбрать главу

— Jeszcze tylko jedno… — Andrzej zmarszczył brwi.-Co z Donaldem?

— Z Donaldem? — zdziwił się Nauczyciel. — Ach, z Donaldem Cooperem? — zaśmiał się. — Pewnie pan myśli, że Donald został aresztowany i teraz do wszystkiego się przyznaje… Nic podobnego. Donald Cooper właśnie w tej chwili organizuje oddział ochotników do odparcia tego bezwstydnego ataku. Nie jest gangsterem i nie ma na sumieniu żadnych przestępstw. Pistolet wymienił na czarnym rynku za zabytkowy zegarek z repetierem. Nic na to nie poradzimy — całe życie chodził z bronią w kieszeni. Przyzwyczajenie!

— No jasne! — Andrzej poczuł ogromną ulgę. — No jasne! Ja przecież też nie wierzyłem, myślałem tylko, że… Nieważne! — Odwrócił się, żeby wyjść, ale jeszcze się na chwilę zatrzymał. — Proszę mi powiedzieć, po co to wszystko? Te małpy! Skąd one się wzięły? Co mają udowodnić?

Nauczyciel westchnął i zszedł z parapetu.

— Znowu mi pan zadaje pytania, na które…

— Nie! Ja wszystko rozumiem — powiedział przejęty Andrzej. — Ja tylko…

— Niech pan poczeka. Znowu mi pan zadaje pytania, na które po prostu nie umiem odpowiedzieć. Niech pan to wreszcie zrozumie: nie umiem. Erozja budynków, pamięta pan? Woda, która zmieniała się w żółć… Zresztą to było jeszcze przed panem… A teraz pawiany. Ciągle się pan dopytywał, jak to możliwe: ludzie różnych narodowości, a wszyscy mówią w tym samym języku, nawet tego nie podejrzewając. Pamięta pan, jak pana to szokowało, jak nie mógł pan zrozumieć i nawet się pan bał? Jak udowadniał pan Kensi, że on mówi po rosyjsku, a Kensi dowodził, że to pan mówi po japońsku? A teraz się pan przyzwyczaił i w ogóle pan o tym nie myśli. To jeden z warunków Eksperymentu. Eksperyment to Eksperyment, co tu jeszcze dodawać? — uśmiechnął się. — No, niech pan idzie, Andrzeju, niech pan idzie. Pana miejsce jest tam. Praca przede wszystkim. Każdy na swoim miejscu daje z siebie tyle, ile może!

Andrzej wyszedł, a raczej wyskoczył na korytarz, teraz już zupełnie pusty. Zbiegł schodami na plac, a tam, pod latarnią, wokół ciężarówki od razu zobaczył spokojny, nie spieszący się tłum. Bez wahania wmieszał siew ten tłum, przecisnął się do przodu, dostał ciężką, metalową kopię. Poczuł się uzbrojony, silny i gotowy do decydującej bitwy. W pobliżu ktoś — jaki znajomy głos! — donośnie wydawał komendę sformowania kolumny z trójek. Andrzej, trzymając kopię na ramieniu, pobiegł w tamtą stronę i ustawił się między przyciężkim Latynosem w szelkach na podkoszulce a wychudzonym inteligentem albinosem, który okropnie się denerwował — co chwila ściągał okulary, chuchał na szkła, przecierał je chusteczką do nosa i znowu zakładał, poprawiając je przy tym dwoma palcami.

Oddział był nieduży, około trzydziestu ludzi. Dowodził, jak się okazało, Fritz Heiger. Z jednej strony było to dość przykre, ale z drugiej trudno nie przyznać, że w tej sytuacji Fritz, chociaż faszystowski niedobitek, znalazł się jak najbardziej na swoim miejscu.

Jak przystało na byłego podoficera Wermachtu, Heiger nie przebierał w słowach i przykro go było słuchać.

— Wyrrrównać! — wrzeszczał na cały plac, tak jakby właśnie uczył pułk musztry. — Hej, ty tam, w kapciach! Tak, ty! Wciągnąć brzuch!… A ty coś się tak rozwalił, jak krowa po pokryciu? Ciebie to nie dotyczy? Piki przy nodze! Nie na ramię, ale przy nodze, co ja mówiłem — ty, baba w szelkach! Baaczność! Za mną, równaj krok! Wróóć! Naprzód…arsz!

Jakoś w końcu ruszyli. Andrzej, któremu od razu ktoś z tyłu nadepnął na nogę, potknął się, trącił ramieniem inteligenta, a ten, oczywiście, upuścił wycierane po raz kolejny okulary.

— Byku jeden! — naskoczył na niego Andrzej, nie mogąc się powstrzymać.

— Proszę uważać! — krzyknął inteligent wysokim głosem. — Rany boskie!…

Andrzej pomógł mu znaleźć okulary, a Fritza, który napadł na nich, zachłystując się z wściekłością, posłał do diabła.

Razem z inteligentem, który nie przestawał dziękować i potykać się, dogonili kolumnę. Przemaszerowali jeszcze z dziesięć metrów i dostali rozkaz: „Do samochodów”. Samochód zresztą był tylko jeden — potężna ciężarówka do przewożenia cementu. Gdy się załadowali, okazało się, że pod nogami coś chlupie i mlaska. Człowiek w kapciach wylazł z ciężarówki i wysokim głosem oznajmił, że on na pewno tym samochodem nigdzie nie pojedzie. Fritz kazał mu wrócić pod budę. Facet jeszcze bardziej piskliwie sprzeciwił się, mówiąc, że jest w kapciach i że przemoczył nogi. Fritz nazwał go sprośną świnią. Ten w przemoczonych kapciach, w ogóle nie przestraszony, odpowiedział, że tylko świnie zgodziłyby się na podróż w rym błocie — nie ubliżając tym wszystkim, którzy zgodzili się jechać, ale… W tym momencie z ciężarówki wylazł Latynos, pogardliwie splunął Fritzowi pod nogi, wsunął kciuki pod szelki i niespiesznie sobie poszedł.

Patrząc na to wszystko, Andrzej czuł złośliwą radość. Nie żeby popierał zachowanie człowieka w kapciach, a już tym bardziej postępek Meksykanina — bez wątpienia obaj postąpili nie po koleżeńsku i w ogóle zachowywali się jak mieszczanie — ale strasznie był ciekaw, co teraz zrobi nasz podoficer, jak wybrnie z tej sytuacji.

Musiał przyznać, że podoficer wyszedł z tego z twarzą. Nie mówiąc ani słowa, Fritz obrócił się na pięcie, wskoczył na podnóżek obok szofera i wydał komendę: „Naprzód!” Ciężarówka ruszyła i w tym samym momencie włączono słońce.

Z trudem mogąc ustać się na nogach, co chwila przytrzymując się sąsiadów, Andrzej wykręcał sobie szyję patrząc, jak malinowy dysk powoli rozpala się na swoim zwykłym miejscu. Początkowo drżał, pulsował, stawał się coraz jaskrawszy, pomarańczowy, żółty, biały, potem na mgnienie oka zgasł i natychmiast znowu zajaśniał tak, że nie dało się na niego patrzeć.

Zaczął się nowy dzień. Nieprzenikniona czerń bezgwiezdnego nieba stała się mętnie niebieska; pachniało gorącym, jakby pustynnym wiatrem. Nagle znikąd pojawiło się miasto — jaskrawe, pstre, poprzecinane niebieskawymi cieniami, ogromne, rozległe… Piętra właziły na piętra, budynki na budynki, ani jeden dom nie był podobny do drugiego. Można było zobaczyć rozpaloną Żółtą Ścianę, wzbijającą się w niebo z prawej strony. Z lewej strony, w prześwitach nad dachami, pojawiła się wyglądająca jak morze błękitna przestrzeń.

Od razu wszystkim zachciało się pić. Wiele osób odruchowo spojrzało na zegarki. Była punkt ósma.

Nie jechali długo. Najwidoczniej małpie zastępy jeszcze tu nie dotarły, ulice były ciche i puste, jak zawsze o tak wczesnej porze. Gdzieniegdzie otwierały się okna, zaspani ludzie przeciągali się sennie, patrząc obojętnie na ciężarówkę. Kobiety w czepkach kładły materace na parapetach, na jednym z balkonów gimnastykował się żylasty staruszek z powiewającą brodą, w slipach w paski. Panika jeszcze tu nie dotarła, ale w pobliżu kwartału Szesnastego zaczęli pojawiać się. pierwsi uciekinierzy, rozczochrani, nie tyle przerażeni, ile oburzeni, niektórzy z węzełkami na plecach. Na widok samochodu zatrzymywali się, machali rękami, coś krzyczeli. Ciężarówka z rykiem skręciła w Czwartą Lewą, omal nie przewracając dwojga staruszków, którzy popychali przed sobą taczkę z walizkami, i zatrzymała się. Wszyscy od razu zauważyli pawiany.

Na Czwartej Lewej pawiany czuły się jak u siebie w domu — czyli w dżungli, czy gdzie tam one mieszkają. Całe stada z zawiniętymi do góry ogonami leniwie snuły się po chodnikach, wesoło skakały po gzymsach, huśtały się na latarniach, iskały się w skupieniu, wdrapywały na słupy z ogłoszeniami, nawoływały się głośno i od niechcenia kopulowały.

Szajka srebrzystych łobuzów rozwalała stragan, dwóch ogoniastych chuliganów zaczepiało kredowobiałą ze strachu kobietę, która zamarła przed bramą. Jakaś włochata pięknotka, rozwalona w budce kierującego ruchem, kokieteryjnie pokazywała Andrzejowi język. Ciepły wiatr niósł wzdłuż ulicy kłęby pyłu, pierze, kartki papieru, kłaki sierści i już zadomowione zapachy zwierzyńca.