Выбрать главу

— „Spadające gwiazdy”! — zawołał. — I w takim momencie! — zaśmiał się gorzko. — Dopiero w takim momencie to zrozumiałem!…

— Co zrozumiałeś?! — wrzasnął Izia. — Jakie gwiazdy?!

Andrzej, nie przestając się śmiać, machnął ręką.

— Nieważne — powiedział. — Nieważne, nieważne, nieważne! Co nas to teraz obchodzi? Dosyć tego gadania, Katzman! Musimy przeżyć, rozumiesz? Przeżyć! W tym podłym, nieprawdopodobnym świecie! Potrzebujemy wody, Katzman!…

— Poczekaj, poczekaj… — mamrotał Izia.

— Niczego więcej nie chcę! — krzyczał Andrzej potrząsając zaciśniętymi pięściami. — Nie chcę już niczego rozumieć! Nie chcę już nic więcej wiedzieć!… Przecież tam są trupy, Katzman! Trupy! Przecież oni też chcieli żyć, Katzman! A teraz po prostu leżą spuchnięci i gniją!

Izia wysunął podbródek, zszedł z łóżka, chwycił Andrzeja za kurtkę i siłą posadził na podłodze.

— Cicho! — powiedział, sapiąc strasznie. — Dać ci w mordę? Zaraz ci dam. Baba!

Andrzej zgrzytnął zębami i zamilkł. Izia dysząc ciężko wrócił na połówkę i znowu zaczął się drapać.

— Trupów nie widział… — warczał. — Świata nie widział… Baba.

Andrzej schował twarz w dłoniach. Dusił w sobie straszne, bezsensowne wycie. Ale jakąś cząstką świadomości pojął już, co się z nim dzieje. To pomagało. Czuł się jak w koszmarze, tutaj, wśród tych trupów, jeszcze żywy, ale tak naprawdę to już martwy… Izia coś mówił, ale on go nie słuchał. Potem mu przeszło.

— Co mówiłeś? — zapytał odsłaniając twarz.

— Mówię, że pójdę się rozejrzeć w pokojach żołnierzy, a ty zrób to samo u inteligentów. I w pokoju Kechady — gdzieś tam u niego powinien być przydział dla geologów… Nic się nie bój, damy radę…

W tym momencie zgasło słońce.

— Szlag by to! Co za niefart! — wykrzyknął Izia. — Teraz trzeba poszukać latarki… czekaj, czekaj, przecież gdzieś tu powinna być twoja lampa…

— Zegarek — wykrztusił Andrzej. — Zegarek trzeba ustawić…

Podniósł nadgarstek do oczu, obejrzał fosforyzujące wskazówki i ustawił je na dwunastą zero zero. Izia, klnąc przez zęby, miotał się w ciemnościach, nie wiadomo po co przesuwał łóżko, szeleścił papierami. Potem trzasnęła i zapłonęła zapałka. Izia stał na czworakach na środku pokoju i przesuwał zapałkę to w lewo, to w prawo.

— No i co tak siedzicie, do diabła!… — wrzasnął. — Lampy szukajcie! Szybciej, mam tylko trzy zapałki!…

Andrzej podniósł się niechętnie, ale Niemowa znalazł już lampę, podniósł szybkę i podał ją Izi. Zrobiło się jaśniej. Izia w skupieniu, ruszając brodą ustawiał palnik. W jego maślanych łapach palnik nie miał zamiaru dać się wyregulować. Lśniący od potu Niemowa wrócił w kąt, usiadł w kucki i stamtąd żałośnie i z oddaniem patrzył na Andrzeja szeroko otwartymi oczami dziecka. Waleczność… Ogryzki zwyciężonej armii…

— Daj mi lampę — polecił Andrzej.

Zabrał lampę Izi, wyregulował palnik i zakomenderował:

— Idziemy.

Pchnął drzwi do pokoju pułkownika. Okna były szczelnie pozamykane, szyby całe, może dlatego w ogóle nie czuło się smrodu. Pachniało tytoniem i wodą kolońską. Pułkownikiem.

Wszystko leżało starannie poukładane, dwie spakowane walizki lśniły wysokogatunkową skórą, łóżko polowe było zaścielone bez jednej fałdki, w głowie łóżka na gwoździu wisiał bandolet z kaburą i czapka z ogromnym daszkiem. Na masywnej komodzie w kącie stała na filcowym krążku lampa gazowa, obok pudełko zapałek, stos książek, binokle w futerale…

Andrzej postawił swoją lampę na stole i jeszcze raz się rozejrzał. Taca z butelką i przewróconymi kieliszkami stała na półce pustego regału.

— Podaj — powiedział do Niemowy.

Niemowa rzucił się, chwycił tacę i postawił ją na stole obok lampy. Andrzej nalał koniaku do kieliszków. Kieliszki były tylko dwa. Sobie nalał do nakrętki.

— Bierzcie. Za życie.

Izia popatrzył na niego z aprobatą, wziął kieliszek i powąchał z miną znawcy.

— To jest coś! — uśmiechnął się. — A więc za życie! I to ma być życie? — zachichotał, stuknął się z Niemową i wypił. Oczy mu zwilgotniały. — Dobree… — powiedział lekko schrypniętym głosem.

Niemowa też wypił — jak wodę, bez żadnego zainteresowania. A Andrzej ciągle jeszcze stał z pełną nakrętką. Nie spieszył się. Coś chciał jeszcze powiedzieć, ale co — nie wiedział. Kolejny etap kończył się i zaczynał się nowy. I chociaż nie wierzył, żeby następny dzień mógł być lepszy, to mimo wszystko był realnością — realnością tym bardziej dotkliwą, że być może będzie to jeden z niewielu dni, jakie im pozostały. Andrzej po raz pierwszy czuł coś takiego i po raz pierwszy z taką siłą.

Nie wymyślił w końcu, co powiedzieć.

— Za życie — powtórzył tylko i wypił.

Potem zapalił gazową lampę pułkownika, wręczył ją Izi i obiecał, że jeśli tę też zepsuje, to oberwie.

Izia wyszedł mamrocząc coś obrażonym tonem. Andrzej cały czas zwlekał z wyjściem, z roztargnieniem rozglądał się po pokoju. Właściwie należało by tu poszperać, Dagan na pewno miał schowane dla pułkownika coś niecoś, ale szperanie właśnie w tym pokoju wydawało mu się jakieś takie… wstydliwe?

— Ależ Andrzeju, niech się pan nie krępuje — usłyszał nagle znajomy głos. — Martwi nie potrzebują niczego.

Niemowa siedział na brzegu stołu i machał nogą. Właściwie to już nie był Niemowa, a raczej — niezupełnie on. W dalszym ciągu miał na sobie tylko spodnie, a za szerokim pasem topór, ale jego skóra stała się sucha i matowa, twarz zaokrągliła się, na policzkach pojawił się zdrowy brzoskwiniowy rumieniec. To był Nauczyciel — we własnej osobie. Po raz pierwszy na jego widok Andrzej nie poczuł ani radości, ani nadziei, ani entuzjazmu. Poczuł tylko irytację i zakłopotanie.

— A, to znowu pan… — zawarczał, odwracając się do Nauczyciela plecami. — Dawno się nie widzieliśmy…

Podszedł do okna, przywarł czołem do ciepłej szyby i popatrzył w ciemność, słabo rozświetloną płomieniami dogasającej przyczepy.

— A my tu, jak pan widzi szykujemy się do śmierci.

— A to dlaczego? — zapytał wesoło Nauczyciel. — Żyć trzeba! Wie pan przecież, jak to jest — na śmierć nigdy nie jest za późno, zawsze za wcześnie.

— A jeśli nie znajdziemy wody?

— Znajdziecie. Zawsze znajdowaliście, to i teraz znajdziecie.

— No dobrze. Znajdziemy. I co, mamy spędzić przy niej resztę życia? To po co w takim razie żyć?

— A po co w ogóle się żyje?

— Też się właśnie ciągle zastanawiam: po co? Głupie było to moje życie. Idiotyczne… Kręciłem się przez cały ten czas jak gówno w przeręblu — ani na dół, ani do góry. Najpierw walczyłem za jakieś idee, potem za deficytowe dywany, a potem to już zupełnie zgłupiałem… ludzie przeze mnie zginęli…

— No, no, to niepoważne — powiedział Nauczyciel. — Ludzie zawsze giną. Co pan ma do tego? Zaczyna pan nowy etap, Andrzeju, i, według mnie, decydujący. W pewnym sensie to nawet dobrze, że tak się stało. Wcześniej czy później i tak musiało do tego dojść. Przecież ekspedycja była z góry skazana. Ale mógł pan zginąć przed przekroczeniem tej ważnej granicy…

— Ciekawe, co to za ważna granica? — uśmiechnął się Andrzej. Odwrócił się do Nauczyciela przodem. — Idee już były — cała ta bieganina wokół społecznego szczęścia i temu podobne brednie dla smarkaczy… Karierę już robiłem, dziękuję, wystarczy, dosyć mam naczelnikowania… Więc co mi się jeszcze może przydarzyć?