Выбрать главу

— Zrozumienie! — powiedział Nauczyciel, lekko podnosząc głos.

— Co — zrozumienie? Zrozumienie czego?

— Zrozumienie — powtórzył. — Tego właśnie nie miał pan nigdy — zrozumienia!

— Tego waszego zrozumienia mam teraz potąd! — Andrzej postukał się kantem dłoni po grdyce. — Teraz już wszystko rozumiem. Trzydzieści lat do tego zrozumienia dochodziłem i w końcu doszedłem. Ani ja nikomu nie jestem potrzebny, ani mnie nikt nie jest potrzebny. Czy jestem, czy mnie nie ma, czy walczę, czy leżę na kanapie — bez różnicy. Nic nie można zmienić, nic nie można naprawić. Można się tylko urządzić, lepiej albo gorzej. Nie mam żadnego wpływu na to, co się dzieje. Oto wasze zrozumienie, więcej nie ma tu nic do rozumienia… Lepiej niech mi pan powie, co ja mam z tym zrozumieniem zrobić? Zakisić go na zimę czy teraz zjeść?

Nauczyciel pokiwał głową.

— Otóż to. To właśnie jest ostatnia granica: co zrobić ze zrozumieniem? Jak z nim żyć? Bo przecież żyć mimo wszystko trzeba!

— Żyć to trzeba, jak się nie rozumie! — powiedział gniewnie Andrzej. — A jak już się zrozumie, to trzeba umrzeć! I gdybym tylko nie był takim tchórzem… gdyby tylko nie wyła we mnie ta przeklęta protoplazma, wiedziałbym, co mam zrobić. Znalazłbym mocny sznurek…

Zamilkł.

Nauczyciel wziął butelkę, ostrożnie nalał do jednego kieliszka, potem do drugiego i w zadumie zakręcił butelkę.

— A więc, zacznijmy od tego, że nie jest pan tchórzem — powiedział. — I sznurka nie użył pan nie dlatego, że się pan boi… gdzieś w podświadomości, i zapewniam, że nie tak znowu głęboko, siedzi w panu nadzieja, mało tego, pewność, że można żyć nawet ze zrozumieniem. I to nieźle żyć. Ciekawie. — Zaczął przesuwać paznokciem w stronę Andrzeja jeden z kieliszków. Niech pan sobie przypomni, jak ojciec zmuszał pana do przeczytania Wojny światów — jak pan nie chciał, jak się pan złościł, jak chował przeklętą książkę pod kanapę, żeby wrócić do ilustrowanego Barona Münchhausena… Wells pana nudził, robiło się panu od niego niedobrze, nie wiedział pan, po jaką cholerę on panu, nie chciał go pan… A potem przeczytał pan tę książkę dwanaście razy, nauczył się jej na pamięć, rysował do niej ilustracje, nawet próbował pan napisać dalszy ciąg…

— No i co? — zapytał posępnie Andrzej.

— Coś takiego zdarzało się panu nieraz! — przypomniał Nauczyciel. — I jeszcze nieraz się zdarzy. Dopiero co wbito w pana zrozumienie, mdli pana od niego, nie wie pan, po co ono panu, nie chce go pan… — Wziął swój kieliszek. — Za dalszy ciąg! — wykrzyknął.

Andrzej podszedł do stołu, podniósł do ust swój kieliszek i z dobrze znaną ulgą poczuł, jak znowu rozpraszają się wszystkie ponure wątpliwości, jak pojawią się nikłe światełko w tej, wydawałoby się, nieprzeniknionej ciemności. Trzeba wypić i wesoło uderzyć pustym kieliszkiem w stół, i powiedzieć coś energicznego, raźnego, i wziąć się do roboty… Ale w tym momencie ktoś trzeci, kto do tej pory zawsze milczał, nie odzywał się przez trzydzieści lat — może spał, a może leżał pijany, a może mu wszystko wisiało — nagle zachichotał i wymówił coś bezsensownego: „Ti li li, ti li li!…”

Andrzej wylał koniak na podłogę, rzucił kieliszek na tacę, włożył ręce do kieszeni i powiedział:

— Zrozumiałem coś jeszcze, Nauczycielu… Niech pan pije na zdrowie, ja nie mam ochoty. — Nie mógł dłużej patrzeć na tę rumianą twarz. Odwrócił się do niego tyłem i znowu podszedł do okna. — Za bardzo mi pan przytakuje, Nauczycielu. Zbyt bezceremonialnie mi pan przytakuje, panie Woronin drugi, moje ty sumienie, żółte, gumowe, moja ty zużyta prezerwatywo… Wszystko ci się, Woronin, podoba, wszystko cię, kochany, urządza. Najważniejsze żebyśmy my zdrowi byli, oni niech sobie zdychają. Jak się żarcie skończy, to Katzmana zastrzelę, nie? Ładnie, nie ma co!

Drzwi za plecami skrzypnęły. Andrzej obejrzał się. Pokój był pusty. I kieliszki były puste, i butelka też, i w piersiach też było jakoś tak pusto, jakby wycięto mu coś wielkiego, coś, do czego się przyzwyczaił. Może guz. A może serce…

Przywykając powoli do tego nowego wrażenia, Andrzej podszedł do łóżka pułkownika, zdjął z gwoździa pas z pistoletem, opasał się nim, zacisnął go z całej siły i przesunął kaburę na brzuch.

— Na pamiątkę — powiedział głośno do śnieżnobiałej poduszki.

CZĘŚĆ 6

ZAKOŃCZENIE

Słońce było w zenicie. Miedziany od pyłu dysk wisiał pośrodku bladego, przybrudzonego nieba. Pokraczny cień kurczył się. i jeżył tuż pod podeszwami, to szary i rozmyty, to jakby nagle ożywając nabierał ostrości, robił się. czarny i wyjątkowo wstrętny. Nie było tu żadnej drogi — tylko guzowata, szarożółta sucha glina, popękana, ubita, twarda jak kamień. Jej gładka, niemal wypolerowana powierzchnia nasuwała pytanie, skąd bierze się taka masa pyłu.

Na szczęście wiatr wiał w plecy. Gdzieś daleko za nimi wsysał w siebie niezliczone tony wstrętnych, rozżarzonych drobinek pyłu i z tępym uporem przesypywał je wzdłuż wypalonego słońcem występu, wciśniętego pomiędzy przepaść i Żółtą Ścianą. Wzbijał je w szalonym kołowrocie w niebo, skręcał w giętkie, kokieteryjne, łabędzie szyje trąb powietrznych albo po prostu pchał przed siebie kłębiący się wał, a potem w ataku wściekłości ciskał kłującą mąkę w plecy, we włosy, rozjuszony smagał nią po mokrym od potu karku, chłostał po rękach, po uszach, wpychał do kieszeni, wsypywał za kołnierz…

Była tu pustka i to od bardzo dawna. Może od zawsze. Słońce, glina, wiatr. Tylko czasem przeleci, podskakując i wijąc się jak błaznujący kuglarz, kolczasty szkielet krzewu, wydartego z korzeniami Bóg wie jak daleko stąd. Ani kropli wody, żadnych oznak życia. Tylko pył, pył, pył, pył…

Czasem glina pod nogami gdzieś znikała i zaczynał się kamienny miał. Wszystko było rozpalone, jak w piekle. To z prawej, to z lewej strony z kłębów wędrującego pyłu wystawały gigantyczne fragmenty skał — siwych, jakby przyprószonych mąką. Wiatr i upał nadawały im najbardziej fantastyczne i niespodziewane kształty. Pojawiały się i znikały jak zjawy, jakby bawiły się w kamiennego chowanego. Kamienne okruchy pod nogami stawały się coraz grubsze, nagle kruszywo kończyło się i pod nogami znowu dźwięczała glina.

Kamienie zachowywały się bardzo podstępnie. Usuwały się spod nóg, starały jak najgłębiej wbić w podeszwę, przebić ją, dobrać się do żywego ciała. Glina zachowywała się trochę lepiej, ale i ona robiła co mogła. Nagle wypiętrzała się łysawymi pagórkami, albo ni z tego, ni z owego formowała siew idiotyczne zbocza, rozstępowała się w głębokie, strome doły, na których dnie nie pozwalał oddychać tysiącletni, zastany upał… Ona też grała w swoją grę, w swojego glinianego berka, przechodziła metamorfozy na miarę swojej ograniczonej, glinianej fantazji. Tutaj wszystko grało w swoją grę. I to do jednej bramki…

— Ej, Andrzej — zawołał ochryple Izia. — Andriuchaa!…

— Czego chcesz? — zapytał przez ramię Andrzej i zatrzymał się. Wózek, chybocząc się na rozchwianych kółkach, siłą rozpędu wpadł na niego i podciął kolana.

— Uważaj!…

Izia stał jakieś dziesięć metrów od niego i pokazywał coś, co trzymał w wyciągniętej ręce.

— Co to? — zapytał Andrzej bez specjalnego zainteresowania. Izia naparł na postronki i, nie opuszczając ręki, dotoczył swój wózek do Andrzeja. Andrzej przyglądał mu się — Izia wyglądał strasznie, z tą brodą do piersi, z nastroszoną, szarą od pyłu czupryną, w niewiarygodnie obszarpanej kurtce, z widocznymi przez dziury kawałkami mokrego, owłosionego ciała. Strzępy spodni ledwie zakrywały kolana, prawy but wołał pić, wypuszczając na światło dzienne brudne palce z połamanymi, czarnymi paznokciami… Koryfeusz ducha. Kapłan i apostoł wiecznej świątyni kultury…