Выбрать главу

— Tego popołudnia przekroczyliśmy dział wód. Ten strumień w dole płynie na zachód. Do Wewnętrznej Rzeki. Falk wyprostował się i spojrzał na zachód, lecz wznoszące się tuż przed nim płaskie wzgórze, okryte niską kopułą nieba, nie pozostawiało miejsca na rozległy widok.

— Metock — powiedział — myślę, że nie ma sensu, abym szedł do Ransifel. Równie dobrze mogę pójść swoją drogą. Wydaje się, że wzdłuż strumienia, przez który przeprawiliśmy się dzisiejszego popołudnia, wiedzie szlak na zachód. Wrócę i pójdę nim.

Metock rzucił mu spojrzenie; chociaż nie użył myślomowy, towarzysząca mu myśl była oczywista: „Chcesz wrócić do domu?”

Odpowiadając Falk użył myślomowy: „Nie, do diabła! Nie chcę!”

— Przepraszam — odpowiedział głośno Starszy Brat, jak zawsze poważny i dokładny. Nawet nie próbował ukryć tego, że będzie zadowolony widząc, jak Falk odchodzi. Dla Metocka nic nie było ważniejsze od bezpieczeństwa Domu; każdy obcy stanowił zagrożenie, nawet obcy, którego znał od pięciu lat, towarzysz jego myśliwskich wypraw i kochanek jego siostry. Mimo to ciągnął dalej: — Z radością powitają cię w Ransifel. Dlaczego nie zacząć stamtąd?

— Dlaczego nie stąd?

— Twoja sprawa. — Metock umieścił ostatni kamień na swoim miejscu, a Falk zaczął rozpalać ogień. — Jeśli minęliśmy jakiś szlak, to nie wiem, skąd lub dokąd prowadzi. Jutro wczesnym rankiem przekroczymy prawdziwy szlak, starą drogę do Hirand. Dom Hirand leżał daleko stąd na zachód, dobry tydzień marszu; nikt nie był tam od sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu lat. Nie wiem dlaczego. Mimo to szlak był wciąż wyraźny, kiedy szedłem tamtędy ostatni raz. Tamten to mogła być ścieżka zwierzyny, zgubiłbyś się lub wyszedł na moczary.

— W porządku, spróbuję drogą do Hirand. Przez chwilę milczeli, a potem Metock zapytał: — Dlaczego idziesz na zachód?

— Ponieważ Es Toch leży na zachodzie.

Ta nazwa, tak rzadko wypowiadana, zabrzmiała tutaj, pod tym niskim niebem, bezbarwnie i obco. Thurro, nadchodzący z naręczem drewna, rozejrzał się wokół niespokojnie. Metock nie pytał już o nic więcej.

Ta noc na zboczu przy obozowym ognisku była dla Falka ostatnią spędzoną z tymi, których uważał za braci, za swych najbliższych. Następnego dnia wyruszyli na szlak zaraz po wschodzie słońca i na długo przed południem dotarli do szerokiego, zarośniętego traktu odchodzącego w lewo od ścieżki prowadzącej do Ransifel. Dwie ogromne sosny tworzyły tam coś w rodzaju wrót. Pod ich konarami, w miejscu gdzie się zatrzymali, panował mrok, a powietrze stało nieruchome.

— Wróć do nas, gościu i bracie — powiedział młody Thurro, zakłopotany równie swoimi myślami o ożenku, jak i wyglądem ciemnej, niewyraźnej drogi, którą miał obrać Falk.

Metock powiedział tylko:

— Daj mi swoją manierkę, dobrze? — i w zamian oddał Falkowi własną, z kutego srebra.

Potem rozdzielili się. Tamci poszli na północ, a on na zachód.

Po chwili Falk zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nie było ich już widać; szlak do Ransifel zakryły młode drzewa i zarośla porastające drogę do Hirand. Droga wyglądała na używaną, wprawdzie rzadko, a już z pewnością nie była naprawiana lub oczyszczana od wielu lat. Falka otaczał las, dzika puszcza, i nic oprócz niej nie było widać. Stał samotny wśród cieni bezkresnych drzew. Ziemia była miękka próchnicą odkładającą się od tysiąca lat; wśród wielkich drzew, sosen i świerków powietrze stało mroczne i nieruchome. Płatek lub dwa mokrego śniegu tańczyły w zamierającym wietrze.

Falk poluźnił trochę rzemień plecaka i ruszył w drogę. Kiedy zapadł zmrok, wydało mu się, że opuścił Dom już bardzo, bardzo dawno temu, że Dom pozostał za nim gdzieś niezmiernie daleko i że zawsze był sam.

Wszystkie dni jego wędrówki były takie same. Szare zimowe światło, dmący wiatr, okryte lasami wzgórza i doliny, długie zbocza, ukryte w zaroślach strumienie, bagniste niziny. Droga do Hirand, chociaż mocno zarośnięta, nie sprawiała trudności w marszu, gdyż biegła długimi, prostymi odcinkami lub szerokimi, łagodnymi łukami, omijając trzęsawiska i wzniesienia terenu. Pośród wzgórz Falk uświadomił sobie, że droga wiedzie szlakiem jakiejś wielkiej starożytnej autostrady, która przecinała wprost wzgórza, tak że nawet dwa tysiące lat nie zdołało tego zatrzeć. Lecz na niej, wzdłuż niej i wszędzie wokół rosły już drzewa: sosny i świerki, rozległe zarośla ostrokrzewu na zboczach, nieskończone zastępy buków, dębów, orzechów, olch, jesionów, wiązów, wszystkie chylące głowy przed górującymi nad nimi, majestatycznymi kasztanowcami, właśnie teraz tracącymi ostatnie ciemnożółte liście i osypującymi ścieżkę tłustymi, brązowymi owocami. Wieczorem przyrządzał wiewiórkę, królika czy dziką kurę, które złowił, kiedy pędziły i przemykały podczas swych nie kończących się igraszek pośród królestwa drzew. Zbierał orzechy i orzeszki bukowe i piekł je potem w żarze obozowego ogniska. Lecz noce były złe. Dwa sny wciąż podążały za nim i zawsze porywały go ze sobą o północy. Jeden był o istocie ukradkiem ściganej w ciemnościach przez kogoś, kogo nigdy nie widział. Drugi był gorszy. Śnił, że zapomniał czegoś zabrać, czegoś ważnego, niezbędnego, bez czego będzie zgubiony. Budził się z tego snu i wiedział, że był prawdziwy: był zgubiony — to siebie samego zapomniał. Rozpalał ognisko, jeśli akurat nie padało, i kulił się przy nim, zbyt śpiący i otumaniony snem, aby zająć się książką, którą wciąż nosił przy sobie, Starym Kanonem, i szukać otuchy w słowach głoszących, że kiedy wszystkie drogi są zgubione, pozostaje tylko Droga, by dojść do celu. Samotny człowiek nie liczy się. A on wiedział, że nie jest nawet człowiekiem, lecz w najlepszym razie półistotą próbującą znaleźć swe dopełnienie, rzucającą się bez celu przez kontynent pod obojętnymi gwiazdami. Więc chociaż wszystkie dni były takie same, to jednak przynosiły ulgę po strasznych nocach.

Wciąż liczył mijające dni i jedenastego dnia od opuszczenia swych towarzyszy na rozdrożu, a trzynastego jego podróży, doszedł do końca drogi do Hirand. Niegdyś była tam polana. Odnalazł drogę przez zbite zagony dzikich jeżyn i gęstwę młodych brzóz do czterech rozsypujących się czarnych wieżyc, sterczących wysoko ponad jeżynami, winoroślą i zaschłymi ostami: czterech kominów zburzonego Domu. Domu Hirand już nie było, pozostała tylko nazwa. Droga kończyła się w ruinach.

Krążył wokół tego miejsca przez parę godzin, trzymany jak na uwięzi smętnym śladem niegdysiejszej ludzkiej obecności. Podniósł kilka odłamków przerdzewiałych mechanizmów, kawałki połamanych garnków, które przeżyły nawet ludzkie kości, rozpadający się w rękach fragment przegniłego materiału. Wreszcie wziął się w garść i poszukał szlaku wiodącego na zachód od polany. Przeszedł przez coś dziwnego: pole o powierzchni pół mili kwadratowej, całkowicie pokryte równą i gładką szklistą substancją, ciemnofioletową, bez najmniejszej rysy. Ziemia przesypywała się przez jej krawędzie, pokrywał ją łupież liści i gałęzi, lecz ona pozostawała nietknięta. Wyglądało to tak, jak gdyby wielki, płaski kawał ziemi zalano roztopionym ametystem. Co to było — pole startowe dla jakichś niewyobrażalnych pojazdów, zwierciadło służące do przesyłania sygnałów innym światom, podłoże pola siłowego? Czymkolwiek było, przyniosło zagładę Domowi Hirand. I potrzeba było tu o wiele więcej wiedzy i siły niż ta odrobina, którą Shinga pozostawili ludziom.