Falk odszedł, pozostawiając za sobą to dziwne miejsce i zagłębił się w las, nie próbując już szukać ścieżki.
Był to pozbawiony poszycia las majestatycznych, z rzadka rosnących, pozbawionych liści drzew. Resztę tego dnia i następny poranek spędził idąc szybkim marszem. Okolica stawała się znowu górzysta, wzgórza biegły z północy na południe, w poprzek jego drogi, i koło południa, kierując się na coś, co wyglądało z jednego wzgórza jak niski szczyt następnego, znalazł się nagle w bagnistej dolinie pełnej strumieni. Szukał brodów grzęznąc w podmokłych łąkach, przemoczony do suchej nitki ostrym, zimnym deszczem. W końcu, gdy znalazł wyjście z posępnej doliny, pogoda zaczęła się zmieniać i kiedy wspiął się na wzgórze, słońce wyszło przed nim zza chmur i roztoczyło wokoło cały splendor zimowego dnia, zsyłając promienie pomiędzy nagie gałęzie, rozjaśniając nagie konary, wielkie pnie i ziemię mokrym złotem. To dodało mu otuchy; szedł śmiało naprzód, z mocnym postanowieniem, że rozbije obóz dopiero o zmroku. Wszystko było teraz błyszczące i pogrążone w całkowitej ciszy, którą przerywał tylko odgłos spadających z gałęzi kropel deszczu i dalekie, smętne pogwizdywanie sikorek. Potem usłyszał, tak jak w swoim śnie, kroki dochodzące z tyłu, z lewej strony.
Zwalony dąb, stanowiący do tej pory przeszkodę, w tej jednej wstrząsającej chwili stał się osłoną; rzucił się za nim na ziemię i z bronią w ręku krzyknął:
— Wychodź!
Przez długi czas nic się nie poruszyło.
„Pokaż się” — odezwał się Falk w myślomowie i zaraz wyłączył odbiór, gdyż bał się odpowiedzi. Doznawał niesamowitego uczucia obcości: wiatr niósł słabą, cuchnącą woń.
Zza drzew wyszedł dzik, przeszedł po jego śladach i zatrzymał się, aby obwąchać ziemię. Groteskowa, wspaniała dzika świnia o mocarnych barkach, ostrym grzbiecie i pewnych, szybkich, uwalanych błotem nogach. Sponad ryja, kłów i szczeciny spoglądały na Falka maleńkie, błyszczące oczka.
— Aaach, aach, aach, człowiek, aach — powiedziało stworzenie węsząc.
Napięte mięśnie Falka drgnęły, a dłoń zacisnęła się na rękojeści lasera. Jednak nie strzelił. Ranny dzik jest niewiarygodnie szybki i groźny. Kulił się więc dalej bez drgnienia.
— Człowiek, człowiek — powiedziała dzika świnia niewyraźnym i matowym głosem dobywającym się z pokiereszowanego ryja — myśl do mnie. Myśl do mnie. Słowa są trudne dla mnie.
Falkowi drgnęła ręka, w której trzymał miotacz. Niespodziewanie dla samego siebie powiedział głośno:
— Więc nie mów. Nie chcę myślomowy. Idź, odejdź swoją świńską drogą.
— Aach, aach, człowieku, przemów do mnie.
— Idź albo będę strzelał! — Falk podniósł się trzymając pewnie wycelowany w stworzenie miotacz.
— To źle zabijać — powiedziała świnia.
Falk opamiętał się i tym razem nie odpowiedział, pewien, że zwierzę nie rozumie słów. Przesunął odrobinę miotacz, dokładnie wymierzając w cel i powiedział: — Idź! — Dzik zwiesił głowę z wahaniem. Potem z niewiarygodną szybkością, jak gdyby zerwał się z uwięzi, zawrócił i odbiegł tą samą drogą, którą przybył.
Falk stał przez chwilę, a kiedy odwrócił się, by odejść, wciąż trzymał gotowy do strzału miotacz. Jego ręka znowu drżała. Słyszał stare opowieści o obdarzonych mową zwierzętach, lecz mieszkańcy Domu Zove sądzili, że to tylko legendy. Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze, ale jednocześnie miał ochotę roześmiać się głośno. — Parth — wyszeptał, gdyż właśnie teraz musiał z kimś porozmawiać — właśnie otrzymałem lekcję etyki od dzikiej świni… Och, Parth, czy wydostanę się kiedyś z tego lasu? Czy on się nigdy nie skończy?
Brnął dalej przed siebie w górę coraz bardziej stromego, porośniętego krzakami zbocza. Na szczycie las stał się rzadszy i pomiędzy drzewami zobaczył skrawek nieba skąpany w blasku słońca. Jeszcze kilka kroków i wyszedł spod gałęzi na skraj zielonego zbocza, które opadało przez pas sadów i pól do brzegu szerokiej, czystej rzeki. Po jej drugiej stronie, na podłużnej, ogrodzonej łące, pasło się stado złożone z około pięćdziesięciu sztuk bydła, dalej zaś wznosiły się pastwiska i sady aż po obrzeżony lasem zachodni grzbiet wzgórza. Niedaleko na południe od miejsca, gdzie stał Falk, rzeka zakręcała lekko wokół niskiego pagórka, zza skarpy którego, ozłocone niskim, późnym słońcem, wznosiły się czerwone kominy domu.
Wyglądało to jak kawałek jakiegoś innego, sielskiego wieku uwięzionego w tej dolinie i przeoczonego przez mijające stulecia, chronionego przed wszechogarniającym, dzikim chaosem bezludnego lasu. Przystań, towarzystwo i ponad wszystko porządek: dzieło ludzi. Uczucie ulgi i słabości wypełniło Falka na widok wstęgi dymu unoszącej się z tych czerwonych kominów… Ognisko domowe… Zbiegł w dół zbocza i przez najniżej położony sad dotarł do ścieżki, która prowadziła wzdłuż brzegu rzeki między zaroślami olch i złotych wierzb. Nie było widać żadnej żywej istoty oprócz czerwonobrązowych krów pasących się po drugiej stronie rzeki. Cisza i spokój wypełniały rozświetloną słońcem dolinę. Zwolniwszy kroku szedł pomiędzy zagonami ogrodu warzywnego do najbliższych drzwi domu. Kiedy obszedł pagórek, dom wyłonił się przed nim w całej okazałości, ze ścianami z rudej cegły i kamienia, odbijającymi się w bystrej wodzie na łuku rzeki. Zatrzymał się, nieco zrażony swą lekkomyślnością, gdyż przyszło mu do głowy, że powinien okrzyknąć dom oznajmiając swe przybycie, zanim zbliży się do niego. Ruch w otwartym oknie tuż nad ciemnym wejściem przykuł jego wzrok. Kiedy tak stał, na wpół wahając się, poczuł nagle, tuż pod mostkiem, przenikający głęboko w klatkę piersiową palący ból; zachwiał się i upadł zgięty we dwoje, jak uderzony packą pająk.
Ból trwał tylko chwilę. Nie stracił przytomności, lecz nie mógł ruszać się ani mówić.
Wokół niego stali ludzie; widział ich jak przez mgłę, między następującymi po sobie okresami niewidzenia, lecz nie słyszał żadnych głosów. Wyglądało to tak, jakby ogłuchł, a jego ciało całkowicie zdrętwiało. Mimo że zmysły odmawiały mu posłuszeństwa, usiłował myśleć. Niesiono go gdzieś, lecz nie czuł trzymających go rąk; doznał straszliwych zawrotów głowy, a kiedy minęły, stracił zupełnie kontrolę nad swoimi myślami, które wirowały opętańczo, paplały i skrzeczały. Jakieś głosy zaczęły mamrotać i brzęczeć w jego mózgu, chociaż świat wokół niego rozpływał się i niknął. Kim jesteś czy jesteś skąd pochodzisz Falk iść gdzie iść czy jesteś nie wiem czy jesteś człowiekiem zachód iść nie wiem gdzie droga oczy człowiek nie człowiek… Fale, echa i wzloty słów podobnych do wróbli, żądania, odpowiedzi, cichnące, zachodzące na siebie, chlipiące, krzyczące, zamierające w szarej ciszy.
Przed jego oczyma rozciągała się powierzchnia ciemności. Wzdłuż niej ciągnęła sil krawędź światła.
Stół; krawędź stołu. Światło lampy w ciemnym pokoju. Zaczynał widzieć, czuć. Siedział na krześle w ciemnym pokoju, przy długim stole, na którym stała lampa. Był przywiązany do krzesła; kiedy się poruszył, czuł powróz wcinający się w mięśnie piersi i ramion. Ruch; jakiś człowiek wyłonił się po jego lewej, drugi z prawej strony. Siedzieli tak jak on, tuż przy stole. Pochylając się do przodu mówili do siebie ponad jego głową. Ich głosy brzmiały tak, jak gdyby dochodziły zza wysokiej ściany, z wielkiej odległości, tak że nie rozumiał słów.
Drżał z zimna. Uczucie chłodu sprawiało, że coraz lepiej orientował się w tym, co się wokół niego działo i zaczął odzyskiwać kontrolę nad myślami. Słyszał wyraźniej i znów mógł poruszać językiem. Powiedział coś, co miało znaczyć: