Ścieżka wyłaniała się już spośród drzew i okrążała występ skalny. Meredith wskazał ręką.
— To ogród, który oni nazywali „Baterią”. Jesteśmy teraz mniej więcej pod nim, mijamy
go.
Znowu weszli do lasu. Po chwili dróżka ostro skręciła znaleźli się przed furtką, umieszczoną w wysokim murze. Ścieżka biegła zygzakowato dalej, ale Meredith otworzył furtkę i obaj weszli do ogrodu.
Po przejściu cienistej drogi Poirot był przez chwilę oślepiony blaskiem. „Bateria” była tarasem z obmurowaniem, na którym stała armatka. Zdawało się, że zwisa nad samym morzem. Nad tarasem i pod nim rosły drzewa, lecz od strony morza nie widać było w dole nic prócz lśniącego błękitu wód.
— Piękny widok — zauważył Meredith, a po chwili dodał, wskazując wzgardliwie głową na rodzaj pawilonu przybudowanego do starego muru: — Tego, oczywiście, wówczas nie było. Była tylko szopa, w której Amyas przechowywał swoje przybory malarskie, butelki z piwem i kilka leżaków. Wtedy nie było jeszcze betonu. Stała tu ławka i mały stolik, wszystko z żelaza malowanego olejną farbą. Nic poza tym. A jednak niewiele się tu zmieniło — głos mu się załamał.
— I to właśnie tu się stało? — zapytał Poirot.
Meredith potwierdził skinieniem głowy.
— Ławka stała tam, pod szopą. Amyas na niej siedział. Lubił sobie siedzieć na tej ławce, kiedy malował — ot, tak po prostu, rzucał się na nią i patrzył, patrzył. Potem zrywał się raptem i zaczynał nakładać farby na płótno jak szalony.
Urwał na chwilę. — Dlatego właśnie, wie pan, wyglądał wtedy zupełnie naturalnie. Jak gdyby spał, ot, zdrzemnął się na chwilę. Ale oczy miał otwarte i był już sztywny. Ta trucizna paraliżuje człowieka. Nie czuje się żadnego bólu. Zawsze, zawsze pocieszała mnie ta myśl.
— Kto go pierwszy znalazł? — spytał Poirot, chociaż znal już odpowiedź na to pytanie.
— Ona, Karolina. Po lunchu. Ja i Elza byliśmy prawdopodobnie tymi, którzy ostatni raz widzieli go przy życiu. Trucizna zaczęła już pewnie działać, bo wyglądał jakoś dziwnie. Wolałbym o tym nie mówić. Łatwiej mi będzie opisać panu to wszystko.
Odwrócił się szybko i wyszedł z ogródka, a Poirot ruszył za nim w milczeniu.
Szli znowu w górę krętą ścieżką. Nieco powyżej ogrodu znajdował się jeszcze jeden niewielki taras, ocieniony drzewami, na którym stała ławka i stolik. Meredith rzekł:
— Jak widzę, niewiele tutaj zmieniono. Ławka jednak nie była w tym starym, wiejskim stylu. ale zwykła, żelazna, malowana. Trochę twardo było na niej siedzieć, ale za to widok roztaczał się stąd piękny.
Poirot podzielał jego zdanie. Pomiędzy drzewami połyskiwała w dole zatoka.
— Siedziałem tu tego rana dość długo — rzekł Meredith. — Drzewa były znacznie niższe, widać było doskonale murek tam w dole. Na nim właśnie siedziała Elza, pozując Amyasowi. Głowę miała odwróconą w bok.
Wzruszył lekko ramionami i ciągnął dalej:
— Drzewa rosną prędzej, niż się przypuszcza. Cóż, starzeję się pewno. Chodźmy dalej, dojdziemy do domu.
Szli w dalszym ciągu dróżką pod górę, dopóki nie doprowadziła ich prosto przed piękny, stary dom. Posiadał nowe dobudówki, a na otaczającym go trawniku stało około pięćdziesięciu małych drewnianych kabin kąpielowych.
— Tu sypiają chłopcy, a w domu dziewczęta — wyjaśnił Meredith. — Przypuszczam, że nic tu pana nie zainteresuje. Wszystkie pokoje podzielono. Tam była równiej niewielka oranżeria. Teraz nowi właściciele wybudowali loggię. No, cóż? Zapewne dobrze się tutaj bawią podczas wakacji. Trudno utrzymać wszystko tak, jak było dawniej, chociaż to wielka szkoda. — Odwrócił się raptownie. — Zejdziemy inną drogą. Wszystko. wszystko staje mi na nowo przed oczami. Widma przeszłości. Wszędzie widma.
Wrócili do przystani inną, trochę dłuższą i bardziej krętą ścieżką. Szli w milczeniu. Poirot nie chciał niepokoić towarzysza pogrążonego w smutnych wspomnieniach.
Gdy znaleźli się znów przy Handcross Manor, Meredith Blake rzekł nagle:
— Wie pan? Kupiłem ten obraz. Ten, który Amyas wtedy malował. Nie mogłem po prostu znieść myśli, że kupi go ktoś obcy, dlatego że związana z nim jest jakaś sensacja i że jacyś ludzie, żądni niezdrowych wrażeń, będą się na niego gapili. Wspaniałe płótno. Sam Amyas twierdził, że nigdy w życiu nie namalował nic lepszego. Miał słuszność. Portret był prawie skończony. Amyas chciał jeszcze tylko popracować nad nim dzień czy dwa. Czy pan. czy ma pan ochotę go obejrzeć?
— Ależ oczywiście! — rzekł skwapliwie Poirot.
Blake poprowadził go przez hol i wyjął z kieszeni klucz. Otworzył jakieś drzwi i znaleźli się w obszernym, pachnącym nieco stęchlizną pokoju. Okna były szczelnie zasłonięte. Blake podniósł drewniane żaluzje. Z niejakim trudem otworzył jedno z okien i do pokoju wpadł strumień orzeźwiającego, wiosennego powietrza.
— Teraz jest lepiej — rzekł Meredith. Stał przy oknie, wciągając w płuca powietrze. Poirot przyłączył się do niego. Nietrudno było domyślić się, do jakiego celu służył dawniej ten pokój. Półki były obecnie puste, ale pozostały na nich jeszcze ślady po butelkach. Przy jednej ze ścian był zlew i jakiś zniszczony aparat chemiczny. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.
— Jak wyraźnie mi się teraz wszystko przypomina — rzekł Meredith, patrząc w okno. — Stałem właśnie tu, wdychając zapach jaśminu, i gadałem, gadałem jak głupiec o moich wspaniałych wywarach i ekstraktach.
Poirot w roztargnieniu wysunął rękę przez okno. Przyciągnął gałązkę jaśminu pokrytą ledwie rozwijającymi się listkami. Meredith Blake odwrócił się i zdecydowanym krokiem przeszedł przez pokój. Na jednej ze ścian wisiał obraz zasłonięty płótnem. Meredith nagłym ruchem zerwał zasłonę.
Poirotowi dech zaparło w piersi. Do tej pory widział tylko cztery obrazy Amyasa Crale’a: dwa w Tate Gallery, jeden u londyńskiego handlarza obrazów i tamte róże u Filipa. Teraz jednak patrzył na obraz, uznany przez samego malarza za jego najlepsze dzieło. Zrozumiał od razu, jakim wielkim artystą musiał być ten człowiek.
Obraz wydawał się banalny. Na pierwszy rzut oka nożna by go nawet wziąć za plakat, tak ostre na pozór były w nim kontrasty. Dziewczyna. Młoda dziewczyna w kanarkowożółtym sweterku i granatowych spodniach siedziała w pełnym słońcu na szarej kamiennej balustradzie, mając za tło intensywny błękit morza. Zupełnie plakatowy temat.
Ale owo pierwsze wrażenie było zwodnicze. Była to jakaś subtelna deformacja — światło miało zadziwiający blask i niezwykłą jasność. A dziewczyna.
Tak, to było uosobienie życia. Wszystko, co jest, co może być życiem, młodością oślepiająco witalną. Twarz promieniała życiem, a oczy. Ile w nich życia! Namiętna, żywiołowa młodość! Oto więc, co pociągało Amyasa Crale’a w Elzie Greer; oto, co uczyniło go ślepym głuchym w stosunku do tego uosobienia łagodności, jakim była jego żona. Elza była samym życiem, samą młodością. Wspaniała, smukła, zwycięska, z dumnie odwróconą w bok głową, z oczami triumfującymi bezwstydnie. Patrzyła na widza bacznie, jakby wyczekująco.
Herkules Poirot rozłożył w zachwycie ręce.
— To wspaniałe, tak, to naprawdę wspaniałe!
Meredith Blake rzekł głosem zmienionym ze wzruszenia:
— Była taka młoda!.
Poirot skinął głową. W duchu mówił sobie: „Wymawiając te słowa: jaka młoda! co ludzie miewają na myśli? Jakąś istotę niewinną, bezbronną, wzruszającą. Ale młodość wcale nie jest taka! Jest szorstka, silna, mocna i — tak jest! — okrutna! I jeszcze jedno. Młodość łatwo zranić”.
Poszedł za gospodarzem do drzwi. Elza Greer, którą miał teraz z kolei odwiedzić, interesowała go obecnie znacznie żywiej niż przedtem. Jak obeszły się minione lata z tym namiętnym, triumfującym, szorstkim dzieckiem? Jeszcze raz spojrzał na portret. Te oczy. Obserwują go. obserwują. Jakby chciały mu coś powiedzieć. Przypuśćmy, że nie zrozumie ich wymowy? Czy żywy prototyp będzie w stanie mu to wytłumaczyć? A może te oczy mówią coś, o czym żywa kobieta wcale nie wie?