Выбрать главу

— Owszem, schudłam, ale przyczyna tego tkwi w panu. Jeszcze bardziej schudłabym, gdybym nie miała w ręku tej oto książki.

Minister uniósł brwi.

— Gdzie leży klucz do tych zagadek? Proszę wyjaśnić. Jestem już prawie poważny, intrygujesz mnie.

Dziewczyna położyła wachlarz na jego ręce.

— Wuju, proszę spojrzeć mi w oczy. Proszę patrzeć uważnie, dopóki nie zauważy pan, że nie mam chęci do żartów, że jestem w szczególnym stanie. — W rzeczy samej, jej skupione spojrzenie błysnęło, a lekko rozchylone usta, ledwie dotknięte igrającym uśmiechem, drżały w delikatnym i czarującym podnieceniu. — Czy mówię przekonująco? Czy widzi pan, jak mi jest dobrze? W takim wypadku proszę zrobić wysiłek i sprawdzić, czy jest pan w stanie znieść cios, wstrząs, grom? Właśnie — grom, nie tracąc ani snu, ani apetytu?

W słowach jej, w dźwięcznej zmienności barwy jej głosu pobrzmiewał triumf obezwładniającej tajemnicy. Minister patrzył na nią w milczeniu, podążając z mimowolnym uśmiechem za wszystkimi delikatnymi promieniami, igrającymi na przepięknym obliczu Runy, czując, że jej wybuch zawiera w sobie coś bardzo istotnego. W końcu i on uległ jej wzruszeniu; nachylił się nad nią z ukrytym ojcowskim nieomal niepokojem.

— No, mój Boże, co to? Daj mi się opamiętać! Zawsze wystarczająco panuję nad sobą.

— W takim razie — z godnością powiedziała dziewczyna — co pan myśli o zakupie Werfesta? Czy jest nadzieja, że „Epitafia” zabłysną w pańskiej kolekcji?

— Kochanie, jeśli nie uwzględniać nadziei zawartej w twoich dziwnych pytaniach i twojej egzaltacji, to nie, nie ma prawie żadnej. To prawda, że potrafiłem zainteresować pewnego nadzwyczaj zręcznego komisanta, właśnie tego, który wymienił Gray'owi złoty zwój Wed z XI stulecia na katechizm z uwagami Leona VI, przekonawszy właściciela, że drogocenny rękopis przynosi właścicielowi nieszczęście. Tak, tak rozpaliłem tego pośrednika poważnymi obietnicami, ale Werfest, jak mi się zdaje, ma propozycje bardziej korzystne, aniżeli moja. Muszę przyznać, że ta rozmowa bardzo mnie poruszyła.

— W takim wypadku — Runa westchnęła wesoło — o „Epitafiach” musi pan zapomnieć! — Jak to?! I ty mi to mówisz? To straszne!

— Nie, myślę tylko, czy nie pocieszyłoby pana coś równego „Epitafiom”; czy tak jak one albo jeszcze silniej może przyciągnąć pana coś, co bez reszty zawładnęłoby panem i wygładziłoby zmarszczki?

Minister uspokoił się i wpadł w zachwyt.

— Tak, teraz wszystko rozumiem — powiedział — chyba bibliomania stała się twoją kolejną pasją. Dobrze, dobrze. Od tego należało zacząć. Mogę wyliczyć ci unikaty, że tak powiem trwałej wartości, ponieważ składają się one na fortuny rodowe. Prawdziwy, ale nie wszechwładny kolekcjoner rozmyśla o nich z platoniczną miłością zakochanego starca. Oto one: „Objaśnienie i wyjaśnienie Apokalipsy” Nostradamusa z 1500 roku — własność Weissa; „Don Kichot, wielki i niezwyciężony rycerz z la Manchy” Cervantesa, Wiedeń 1652 rok, należący do Do-ryana Cambolla; wydanie to całkowicie spłonęło z wyjątkiem jednego, jedynego egzemplarza. Potem…

W czasie tego wyliczania Runa z pochyloną głową w zamyśleniu wodziła palcami po brzegu swojej książki. Przerwała:

— A co by było, gdybym podarowała panu „Objaśnienia i wyjaśnienia Apokalipsy”? — spytała niewinnie. — Czy sprawiłoby to panu dużą radość?

Minister roześmiał się.

— Gdybyś jak w bajce przemieniła się w czarodziejkę? — odpowiedział spostrzegając, że przygląda się rękom Runy, niedbale przewracającym książkę, z przesadnym uczuciem rozgorączkowanego myśliwego, który w mroku delikatny zarys krzaku przyjmuje za wieniec czujnego jelenia. — Ty w pełni zasługujesz, by być czarodziejką.

— A ściślej, potrafię się z nią dogadać. Ale też pan jest wart, by zawładnąć Nostradamusem. — Nie przeczę. Daj mi go.

— Proszę.

Wyciągnęła unikalną rzecz z taką swobodą, jakby podawała rozmówcy gazetę, która ją znudziła.

Minister nie zrozumiał. Wziął książkę i spojrzał z uwagą na jej skórzaną oprawę, po czym odpowiedział uśmiechem na radosny uśmiech Runy.

— Tak? Czy to czytasz? A w gruncie rzeczy, gdyby nagle uczona rozprawa Nostradamusa przemieniła się w złoto, to ja od razu skamieniałbym na tak długo, jak długo i niepotrzebnie cierpiał Lot.

Minister niczego nie podejrzewając, chociaż z dziwnie ściśniętym sercem, otworzył okładkę i zobaczył tytułową kartę ze sławną winietką, która przewinęła się przez wszystkie specjalne wydania i czasopisma Europy — winietkę, na której wypłowiałych zarysach skupiły się stuleciami wpisane w mózg żądze bibliofilów wszystkich krajów i narodowości. Wszystko przed nim zakołysało się, ręce rozwarły się, tom upadł na dywan, a on sam rzucił się by go podnieść, jak wariat gaszący domniemany pożar.

— Jak to?! — dziko krzyknął Daugowet.

— Nostradamus i bez futerału! Ale na wszystkich świętych twojej duszy, jaki to dżinn ukradł to dla ciebie? O bogowie! Trzęsienie ziemi! Rewolucja! Słońce spadło mi na łeb!

— Na głowę — spokojnie poprawiła dziewczyna. — Pan obiecał mi, że zachowa spokój.

— Jeśli nie stracę rozumu — powiedział słabnący minister, lgnąc do skarbu z poszarzałą, bladą twarzą — nie będę się więcej denerwował. Ale, ale, czyżby Weiss oddał bibliotekę na licytację?

Mówiąc te słowa przeniósł skarb na okrągły stolik, pod lampę o kształcie brązowego Geniusza całującego Marzenie, i zapalił światło, potem nieco się opanował. Runa wyjaśniła:

— Wszystko to jest rezultatem mojego zawiadomienia Weissa, że przerywam dwudziestoletni proces o „Trzy Drogi” i tym samym oddaję mu las oraz farmę wraz ze wszystkimi pamiątkami. Weiss jest nadzwyczaj zarozumiały. Jakież to święto dla takiego człowieka jak on! Nawet niezbyt się natrudziłam, podtrzymując tylko jeden warunek, był nim — Nostradamus.

Opowiedziała, jak toczyły się pertraktacje, oczywiście przez pośrednika.

— Szalony, zwariowany Weiss — powiedział minister. — Jego ojciec rozwiódł się z żoną, żeby tylko otrzymać pierwsze wydanie modlitewnika Gutenberga; krótko mówiąc, oddał żonę Abstnerowi za trzysta dwadzieścia stronic starożytnego druku i jak mniemam, postąpił słusznie. Ale wybacz, proszę, moje wzruszenie. Takie dni nie zdarzają się tak często w życiu człowieka. Już dzwonię. Zjesz kolację ze mną? To co dzieje się w mojej duszy, chcę wyrazić za pomocą szczególnych gestów. Oto one.

Nacisnął dzwonek i przywołał wymuskaną postać lokaja z nieruchomą twarzą.

— Gratis, zjem kolację w domu. Proszę to natychmiast zorganizować. Kolacja i serwis muszą być zupełnie takie same jak wówczas, gdy podejmowałem króla; obsługiwać będzie pan i Welwet.

Z uśmiechem zwrócił się do siostrzenicy:

— Dlatego że podarek jest zaiste królewski, poczułem oddech majestatycznej władzy i ona dotknęła mnie twoimi rękami. Ale co to, jesteś zamyślona?… Tak, jaki to dziwny dzień, dziwny wieczór dzisiaj. Jakież to wspaniałe, gdy wzruszamy nasze życie takimi rzeczami, takimi słodkimi niespodziankami. Ja także chciałbym, naśladując ciebie, zrobić coś, co sprostałoby każdemu twojemu życzeniu, jeśli tylko coś takiego masz. Runa opuściwszy ręce w milczeniu patrzyła na jego zachwyconą twarz.

— Tak trzeba, tak jest dobrze — odpowiedziała cicho i dziwnie, a zarazem z takim wyrazem twarzy, jak gdyby o czymś rozmyślała. — Powiew wielkiej władzy jest tutaj, niech więc to będzie wyeksponowane i podkreślone przez przepych. I ja, ma pan rację, powodowana odruchem, mam życzenie; nie ma ono charakteru materialnego, jest wielkie, skomplikowane i bezmyślne.