Выбрать главу

Kyle odgonił natrętną muchę sztywną podkładką do papierów. Szedł przez stajnię, przyglądając się beczkom z ziarnem, uprzęży, zapasom leków dla zwierząt, narzędziom i belom siana. Chociaż nie było jeszcze dziewiątej, on już zdążył odwiedzić stodołę, trzy magazyny, garaż z maszynami rolniczymi i pompownię. Zamierzał porównać cyfry, które sobie zanotował, z zapisami w księgach rachunkowych, a potem wpisać te dane do komputera, który zamówił telefonicznie. Laptop, modem, oprogramowanie i drukarka zapewne są już w drodze. Ranczo wreszcie wejdzie w dwudziesty i dwudziesty pierwszy wiek.

W stajniach było duszno, gęste powietrze już zaczynało się nagrzewać. Ostry odór końskiego nawozu, potu, uryny i natłuszczonej skóry mieszał się z zapachem, który Kyle'owi od dzieciństwa kojarzył się z tym miejscem. Aluminiowe wiadra, widły, szpadle i grabie wisiały na hakach wbitych w ściany. Obok gaśnicy stała lampa naftowa, przygotowana na wypadek przerwy w dopływie elektryczności.

Usłyszał rżenie Jokera, który jako jedyny ogier był trzymany w zagrodzie blisko domu. Kyle obawiał się, że to zwierzę sprawi jeszcze wiele kłopotów, lecz wiedział, że będzie mu go brakowało, kiedy Grant wreszcie zabierze go do swej stajni. Ten koń zawsze będzie się Kyle'owi kojarzył ze spotkaniem z Samanthą.

Wyjął z kieszeni ciemne okulary, wsunął je na nos i wyszedł na dwór. Ostre słońce połyskiwało na blaszanym dachu garażu. Ogier znów zarżał.

– Spokojnie, koniku, spokojnie. – Słowa te zostały wypowiedziane wysokim, dziecięcym głosem.

Kyle stanął jak wryty. Na ogrodzeniu siedziała dziewczynka i przemawiała do tego przeklętego konia. Jasne włosy, zapewne rano starannie uczesane w koński ogon, teraz wymykały się spod gumki, a dżinsowe szorty i żółta koszulka podkreślały opaleniznę na długich nogach i ramionach. Dziewczynka miała na sobie zakurzone i znoszone buty kowbojki. Nie widział jej twarzy, ponieważ odwrócona do niego plecami w skupieniu przemawiała do konia.

– Co tutaj robisz? – zapytał, a dziewczynka podskoczyła, niemal spadając z ogrodzenia, i obejrzała się przez ramię.

– Kim jesteś? – Niebieskie oczy patrzyły na niego śmiało.

– To ja chyba powinienem ciebie o to zapytać. – Podszedł bliżej, przyjrzał się dziecku uważnie i natychmiast poznał, że to dziecko Samanthy. Miało taki sam dumny zarys podbródka, pełne usta i lekko zadarty nos.

– Nazywam się Caitlyn – odparła trochę zaczepnie. Jaka matka, taka córka. – Caitlyn Rawlings.

– Miło mi. Jestem Kyle Fortune. – Patrzyła mu prosto w oczy, nie mrugnąwszy nawet powieką, całkiem odmiennie niż inne znane mu dzieci. – Znam twoją mamę. Jest gdzieś tutaj? – zapytał, szukając wzrokiem pikapa Sam.

– Nie. – Caitlyn poruszyła się niespokojnie, jakby mu nie ufała albo zdała sobie sprawę, że powinna być gdzie indziej.

– Nie? – Kyle oparł się o ogrodzenie i spojrzał uważnie na małą. – Ale wie, gdzie jesteś, prawda?

Caitlyn zagryzła wargi, jakby obmyślała jakieś kłamstewko, ale po chwili udzieliła wymijającej odpowiedzi:

– No, tak jakby.

– Czyli jak? Albo wie, albo nie wie. Dziewczynka spojrzała gdzieś w bok.

– Myśli, że poszłam do Tommy'ego. Mieszka tam. – Wskazała palcem na zachód. – Ale poszłam na skróty, przez pola i…

– I dotarłaś do zagrody Jokera.

– No. Muszę się spieszyć – stwierdziła, jakby nagle zdała sobie sprawę, że może wpakować się w kłopoty. Zeskoczyła na ziemię, otrzepała dłonie i zawahała się. – Nazywasz się Fortune? Jak pani Kate?

– To była moja babka. Dziewczynka roześmiała się.

– Ale miałeś szczęście! Nie mógł zaprzeczyć.

– Zostawiła mi to ranczo w spadku.

– Więc teraz tu mieszkasz? – Ze zdumienia otworzyła buzię, a niebieskie oczy rozbłysły jak dwa górskie jeziora w słońcu. – To naprawdę masz szczęście.

– Tak myślisz? – Rozejrzał się i spostrzegł na dachu stajni obracającą się wraz z wiatrem figurkę biegnącego konia. – Pewnie masz rację. W każdym razie, będę tu mieszkał przez jakiś czas. Do świąt Bożego Narodzenia. – Dlaczego opowiada tej małej o swoich sprawach? Może zachęciło go do tego jej czyste spojrzenie. W głębi duszy zawsze lubił dzieci.

– A potem?

– Pewnie sprzedam ranczo.

– Dlaczego?

– Bo będzie na to odpowiednia pora.

– Gdyby to było moje ranczo, nigdy bym go nie sprzedała. Moja mama mówi, że to najlepsze ranczo w dolinie.

– Tak mówi? Te poważnie wypowiedziane słowa rozbawiły Kyle'a. Mała Caitlyn była bardzo interesującym dzieckiem – nad wiek dojrzałym, inteligentnym i, jak podejrzewał, całkiem sprytnym.

– Muszę uciekać. Mama pewnie zadzwoni do Tommy'ego, jeśli ja nie zadzwonię do niej pierwsza.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie, a Kyle spoglądał na nią w zamyśleniu. Domyślił się, że dziewczynka to mały urwis, który łapie świerszcze do pudełka, kąpie się w strumieniu, pewnie już umie strzelać i buduje fortece z bel siana. Wątpił, czy kiedykolwiek bawiła się lalkami, przebierała w sukienki matki lub urządzała herbatkę dla koleżanek. Patrzył, jak zręcznie prześlizguje się między kolczastymi drutami ogrodzenia i biegnie przez pole. Tak, to bez wątpienia córka Sam.

– Patrzcie, państwo! – zawołał Grant, otwierając drzwi z siatki i mierząc wzrokiem przyrodniego brata. – Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś prawdziwym kowbojem.

– Pewnie – przytaknął Kyle z kpiącym uśmiechem.

– Masz kawę?

– Rozpuszczalną. Grant uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Co? Nie masz espresso ani cappuccino, czy co tam wy, miastowi eleganci, pijacie?

Kyle prychnął rozbawiony. Musiał przyznać Grantowi rację. W Minneapolis zaczynał dzień prawdziwą, podwójną kawą z ekspresu, chociaż tutaj za nic w świecie by się do tego nie przyznał. W dodatku te przeklęte kowbojskie buty trochę go piły, a dopiero co zakupione dżinsy były nadal sztywne.

– Możesz mnie obrażać, ile ci się podoba. Po prostu muszę tu wytrzymać przez określony czas. Potem sprzedam ranczo i wyjadę. To pierwszy dzień z następnych stu osiemdziesięciu.

– To bardzo szlachetnie z twojej strony.

– Czy ktoś kiedyś powiedział, że jestem szlachetny?

– Nikt. Możesz mi wierzyć.

– Tak właśnie myślałem. – Nigdy nie należał do tych, którzy poszukują w życiu wzniosłych celów, nie rozumiał, dlaczego miałby to robić. Oczywiście, szanował ludzi walczących o to, w co wierzą, ale nie dziwił się, gdy ta walka obracała się przeciwko niedoszłemu bohaterowi. Wiedział, że jeśli nie złamie żadnego prawa i nie nastąpi nikomu na odcisk, żadne poważne kłopoty go nie spotkają. Nic innego nie miało znaczenia. Jedyne, czego w życiu żałował, chociaż nie chciał tego przyznać nawet przed sobą, to była historia z Sam. Kiedy znów ją zobaczył, uświadomił sobie, jak bardzo jest mu bliska. Ale to dawne dzieje. Oboje byli wtedy niemal dziećmi. Nie byli dla siebie stworzeni i wtedy, i teraz.

Grant powiesił kapelusz na kołku przy drzwiach i usiadł na krześle przy starym stole z klonowego drewna. Kyle nalał do kubków ciemnej cieczy, która w jego pojęciu była kawą.

– A więc widziałeś się z Sam – zagadnął Grant, kiedy Kyle podał mu gorący kubek.