Выбрать главу

Górski przyjrzał mi się jakoś dziwnie.

– Otóż to. Z wyjątkiem pani. Dociera to wreszcie do pani?

– Dociera – rozzłościłam się. – I co mam zrobić, setny raz pytam! Do Chin nie jadę, niech pan to sobie wybije z głowy od razu! Do Indonezji też nie, tam są pijawki!

– Alarm pani włącza?

Zastopował mnie. Nie dotrzymałam obietnicy, danej Małgosi i Witkowi, bo wciąż ten cholerny alarm straszył bardziej mnie niż złoczyńców, miałam już z nim okropne doświadczenia. Zapominałam o nim ustawicznie, wstałam sobie kiedyś spokojnie o poranku, poszłam do kuchni i zaczęłam robić herbatę. Coś okropnie wyło, spojrzałam za okno, jakiś samochód przejeżdżał, z pewnością to on wył, a kierowca, zamiast zareagować, jak idiota gapił się na mój dom. Wyło i wyło, wyszłam w końcu, żeby zlokalizować źródło dźwięku i okazało się, że strasznie błyska nad moim garażem i wyje, rzecz jasna, ode mnie. Czym prędzej złapałam telefon i powstrzymałam ochronę już w połowie drogi, bardzo przepraszając.

Wróciłam z miasta z pełnym bagażnikiem, otworzyłam garaż pilotem, wjechałam, wysiadłam w ciasnocie z pewnym wysiłkiem, weszłam do mieszkania i zanim zdążyłam odłożyć torebkę, runęło mi na głowę upiorne wycie. Znów telefon, znów przepraszać…

Coś mi się wylało w bagażniku i zalatywało jakby stęchlizną, Witek uparł się, że trzeba wywietrzyć, no dobrze, zostawił garaż w połowie otwarty i przykazał mi pamiętać o zamknięciu go przed nocą. Gdzieś koło wpół do trzeciej wyrwały mnie ze snu jakieś tajemnicze hałasy, ktoś obcy był w domu, z najwyższą niechęcią wstałam i poszłam do przedpokoju. Ujrzałam Witka. Podobno powiedziałam do niego:

– To już nie masz kiedy mi wizyt składać?

– Nic, nic – odparł Witek. – Możesz spać dalej.

Wróciłam zatem do łóżka i zasnęłam na nowo. Nazajutrz okazało się, że o zamknięciu garażu zapomniałam i do środka wlazły koty. Póki zwiedzały dolne rejony i pętały się pod samochodem, nic się nie działo, później jednak ruszyły wyżej i wówczas, rzecz jasna, cholerny alarm też ruszył. Zrobiło się piekło na ziemi, podstawowy ochroniarz zadzwonił do Witka, który miał do mnie dziesięć minut drogi, inni też przyjechali, wyłączyli ustrojstwo i wygonili koty, ja zaś obudziłam się dopiero pod koniec imprezy.

Więcej miałam takich uciech, nic więc dziwnego, że do alarmu czułam lekką niechęć. Przełamałam się jednak i solennie poprzysięgłam Górskiemu, że dobrze, będę drania włączać. W poszukiwaniu innych rozwiązań przypomniałam sobie coś jeszcze.

– Ej, zaraz! A co z tymi podejrzanymi, których Martusia w Krakowie wśród dziewczyn wypatrzyła? Bo okazuje się, że jeden z nich, Meier coś tam… zaraz… przez dwa e… o, van Veen, występuje w dwóch osobach…

– Skąd pani to wie?

– A co, myślał pan, że Natalia ze Stuttgartu nagle zaniemieje? Może się i zdenerwowała, ale nie do tego stopnia, żeby odjęło jej mowę. Jak on się tłumaczy? Ryjek-Wagon już go złapał?

Górski ciężko westchnął.

– Nie, van Veen jeździ służbowo po całej Europie, ale Rijkeveegeen trzyma rękę na pulsie i złapie go, jak tylko wróci.

– Mataczy – powiedziałam surowo.

– Proszę…?

– Podejrzanego zamyka się niekiedy, żeby uniknąć matactwa – pouczyłam zawodowego policjanta. – Nie słyszał pan o czymś takim?

– Sama go pani uniewinniła i nikt go nie będzie ścigał listami gończymi, bo odszkodowania mogłyby wypaść za drogo. Ale skoro panie omawiają sprawę we własnym gronie, może pani mi powie, co wam z tego wynika? Osoby postronne miewają niekiedy bardzo odkrywcze pomysły.

Wyjawiłam poglądy, przed kilkoma godzinami zaprezentowane Martusi, powątpiewając w ich odkrywczość, ale co mi szkodziło. Wszystko było lepsze niż czepianie się mojego alarmu.

Górski znów westchnął, zamyślił się jakby i utkwił wzrok w pustej szklance, czym prędzej zatem poleciałam zrobić mu drugą herbatę. Postawiłam ją przed nim, skorzystał od razu, mimo że była gorąca, i podjął:

– Pani sobie, oczywiście, zdaje sprawę, że jest pani wtajemniczana w szczegóły dochodzenia całkowicie bezprawnie i nie bez powodu? Rijkeveegeen może sobie udawać, że nie ma o tym pojęcia, a otóż nic podobnego, wie doskonale. Rzecz w tym, że już parę razy powiedziała pani coś, co okazało się szalenie przydatne. Sensu nie miało żadnego, a jednak. Dzisiaj również…

Zaciekawiłam się niezmiernie, z czym też takim użytecznym wyskoczyłam mu dzisiaj, ale nie chciał powiedzieć. Przejechał trochę obok tematu.

– To jest, wie pani, z dziedziny: zawodowiec i amator. W życiu zawodowiec nie zrobi takiej głupoty, jaką amator bez namysłu może popełnić, z pomysłami jest to samo. W dodatku właściwie jesteśmy pewni, Rijkeveegeen sobie, a ja sobie, że ten poszukiwany sprawca, niewątpliwie wysokiej klasy fachowiec jako hochsztapler komputerowy i finansowy, jako zabójca jest amatorem i działa po amatorsku. Dysponuje fałszywymi dokumentami i zmienia wygląd zewnętrzny, ale w morderstwach doświadczenia nie ma i potrzeba mu odrobiny fartu. Łapie, można powiedzieć, okazję. W tamtą niedzielę, kiedy rąbnął pierwszą ofiarę, fart mu nieco nawalił, z jakiegoś powodu pokazał twarz, którą właśnie za wszelką cenę chce ukryć, i tę twarz widziały dwie osoby. O jednej dowiedział się przypadkiem i czym prędzej temu zaradził, druga mu jeszcze została…

Przerwałam mu, bo coś mi nagle przyszło do głowy.

– Niech pan zaczeka, bo ja przecież myślę oczami, a nie tym urządzeniem w głowie. Teraz, jak pan mówił, wszystko widziałam oczyma duszy i wyszło mi, że on, ten sprawca, wcale nie musiał osobiście słuchać plotek w serwisie. Ktoś całkiem inny czekał, na przykład, na umycie samochodu, nie wiem, czekał na cokolwiek, na wychodek, który był zajęty, spóźnił się na jakieś spotkanie i wyjaśniał przyczyny. I złoczyńca to słyszał. Trochę tak, jak z tym samochodem Ewy Thompkins.

W oczach Górskiego błysnęło współczucie.

– No tak. Aż mi żal Rijkeveegeena. Od razu pani powiem, że tą swoją wizją dowaliła mu pani roboty, że hej…! Co nie zmienia faktu, że ma pani włączać alarm, nikomu nic nie mówić i uważać na siebie…

* * *

Soames Unger, przeobraziwszy się chwilowo w agencję kupna-sprzedaży nieruchomości, polatał sobie do Polski i z powrotem, i te wyskoki, aczkolwiek krótkie, bardzo mu się opłaciły. Nareszcie odkrył miejsce pobytu swojej upiornej zmory.

Miejsce nie było takie złe. Nieruchomości wybrał sobie zapewne w natchnieniu, bo okazały się nad wyraz przydatne wśród świeżo wykańczanych budynków z apartamentami na sprzedaż, gdzie mógł się pętać nawet po całych dniach, oglądać, wybrzydzać i symulować chęć kupna. Arcydzieł sobą nie prezentowały, żaden łakomy kąsek, wahania były zatem w pełni usprawiedliwione i niczyich podejrzeń nie budził.

Trafił tam zresztą po tysiącznych udrękach i zmarnowaniu mnóstwa czasu. Ludzi nie chciał pytać, wciąż jeszcze miał nadzieję zorganizować nieszczęśliwy wypadek, którego nikt nie powiąże z odległą zbrodnią, śledził zatem tę cholerną Małgorzatę Konopacką, prowadzącą obrzydliwie ruchliwy tryb życia. Wreszcie, jednak! Doczekał się. Na własne oczy ujrzał, jak poszukiwana zołza otworzyła drzwi domku i wyjrzała na zewnątrz, ciemno już było wprawdzie, ale trzy lampy nad wejściem świeciły, a zołza nie znikła natychmiast, stała w progu i machała ręką. Od tej chwili właśnie jął intensywnie reflektować na apartamenty po drugiej stronie ulicy.

A zarazem obmyślać nieszczęśliwy wypadek.

Najlepszy byłby wybuch gazu. Niestety, prukwa ohydna nie miała gazu, posługiwała się prądem elektrycznym. Zlecieć ze schodów, też niezłe, zdaje się nawet, że jakieś schody znajdowały się w jej domu, przecież chyba czasem po nich chodziła… Kraksa samochodowa, jeździła wszak samochodem, uszkodzić hamulce, układ kierowniczy… Musiałoby jej to wysiąść co najmniej na szynach tramwajowych, inaczej bowiem przy największych staraniach nie zdołałaby się zabić. Pożar…? Był tam kominek, ale przed kominkiem na podłodze blacha, a firanki w zbyt dużej odległości, to na nic. Zasnęła może z papierosem, podpaliła pościel, przedtem zażyła proszki nasenne… Czy ona w ogóle żre jakieś proszki nasenne…?