– Rozmawia z Johannesburgiem – dodała. – Proszę spocząć. Jak skończy, zaanonsuję panów. Månsson i Back, prawda?
– Beck.
– Aha.
Pozłacanym piórem postawiła malutki ptaszek w notatniku. Przyjrzała się im od stóp do głów, nadal ze źle skrywanym niesmakiem, i wskazała na ławę z różami, kryształowymi popielnicami, tekową szkatułką i zapalniczką.
– Można palić.
Mniej więcej jak u dentysty: „Proszę wypłukać”.
Martin Beck czuł się nieswojo. Spojrzał na Månssona: był w pogniecionej koszuli, niewyprasowanych szarych spodniach i sandałach. Też nie grzeszył elegancją, ale w nocy włożył spodnie pod materac. Månsson chyba niczym się nie przejmował. Rozwalił się w fotelu, wyjął wykałaczkę z kieszonki koszuli, przez pół minuty kartkował „Veckans Affärer”, po czym wzruszył ramionami i rzucił pismo na ławę. Martin Beck uważnie przejrzał asortyment drogich wyrobów tytoniowych w tekowej szkatułce. W końcu zdecydował się na swoją fłorydę, spłaszczył tekturowy ustnik i przypalił ją zapałką.
Rozejrzał się. Dziewczyna znów zajęła się podziwianiem swoich paznokci. W pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Coś go niesamowicie irytowało. Po chwili wiedział, co. Brakowało mu drzwi. Tak się zlewały z tapetami, że ich zauważenie wymagało pewnego wysiłku.
Mijały minuty. Månsson beznamiętnie żuł wykałaczkę. Martin Beck zgasił papierosa i zapalił następnego. Potem wstał i podszedł do dłuższej ściany, z akwarium. W połyskliwie zielonej wodzie pływały pstrokate rybki. Patrzył na nie, dopóki nie rozległ się cichy brzęczyk telefonu wewnętrznego.
– Pan Linder może panów przyjąć – oznajmiła recepcjonistka.
Sekundę później otworzyły się jedne z dobrze zakamuflowanych drzwi i zaprosiła ich do środka ciemnowłosa kobieta. Trzydziestopięcioletnia, szybka w ruchach, precyzyjna, o skupionym spojrzeniu. Typowa sekretarka, pomyślał Martin Beck. Przypuszczalnie wszystko było na jej głowie, oczywiście w ramach jawnej działalności, jaką prowadzono w tych ścianach. Månsson dźwignął się z fotela i flegmatycznie przestąpił próg niedużego pokoju: biurko, elektryczna maszyna do pisania, szafa na dokumenty i rzędy segregatorów na półkach.
Sekretarka bez słowa otworzyła im następne drzwi. Kiedy weszli, Martin Beck dobitniej zdał sobie sprawę, że są słoniowaci, nieokrzesani i nie na miejscu.
Månsson od razu podszedł do biurka, zza którego Mats Linder podniósł się z fotela ze smutnym, acz życzliwym uśmiechem.
Martin Beck lustrował gabinet, umeblowanie i świadka. Ponieważ znał swoją najmocniejszą stronę, jego uwadze nie umknęło wiele istotnych szczegółów.
Månsson wyjął wykałaczkę z ust, odłożył ją do mosiężnej popielniczki i przywitał się uściskiem dłoni.
Z dużych jednodzielnych okien roztaczał się imponujący widok. Poniżej był port, a raczej porty, buzujące życiem, gdzie roiło się od statków towarowych, statków pasażerskich, holowników, dźwigów, ciężarówek, przetaczanych wagonów kolejowych i sznurów kontenerów. Dalej był Sund i Dania. Dzięki doskonałej widoczności Martin Beck mógł zobaczyć co najmniej dwadzieścia statków, w tym promy kursujące między Malmö i Kopenhagą. Takiej panoramy nie miał nawet z okna hotelowego pokoju. Taką panoramę chciałoby się oglądać przez porządną lornetkę.
Wypatrzył taką porządną lornetkę w gabinecie. Marynarską, Carla Zeissa, z Jeny. Po prawej od dużego stalowego biurka, stojącego pod krótszą, ślepą ścianą, której całą powierzchnię pokrywała ogromna, powiększona fotografia trałowca na wzburzonym morzu, z pianą na wolnej burcie i spadającą kaskadą falą dziobową. Przy relingu sterburty kilku mężczyzn w zydwestkach i nieprzemakalnych kombinezonach wyciągało trał. Porażający kontrast. Harówa, mierne połowy i błogi spokój w luksusowym biurze. Kokosy kosztem cudzej, znojnej pracy. Porażające, ale pewnie bez złych intencji. Cynizm ma swoje granice. Na dłuższej ścianie, naprzeciwko okien, wisiały trzy litografie: Matisse'a, Chagalla i Salvadora Dalego. W gabinecie były także dwa skórzane fotele dla gości i stół konferencyjny z sześcioma krzesłami z palisandru.
Mats Linder miał wedle wstępnych ustaleń trzydzieści lat i na tyle wyglądał. Wysoki, szczupły, wytrenowany, piwnooki, nienaganna fryzura z przedziałkiem, twarz pociągła, profil charakterny, wyraźnie zarysowana broda. Ubiór wyjątkowo stonowany.
Martin Beck spojrzał na Månssona i poczuł się bardziej niż kiedykolwiek zmiętoszony i spocony. Przedstawił się i przywitał z Linderem uściskiem dłoni.
Usiedli w skórzanych fotelach.
Gospodarz oparł się łokciami o blat biurka, podniósł dłonie i złączył je opuszkami palców.
– No tak. Ujęliście mordercę?
Månsson i Martin Beck przecząco pokręcili głowami.
– Jak mogę panom pomóc?
– Czy dyrektor Palmgren miał wrogów? – spytał Martin Beck.
Pytanie było głupie, ale od czegoś musieli zacząć. Linder potraktował je z przesadną powagą i zastanawiał się nad wyważoną odpowiedzią.
– Prowadząc działalność na taką skalę jak Viktor Palmgren, to raczej nieuniknione.
– Czy myśli pan o jakiejś konkretnej osobie?
– O wielu. – Linder lekko się uśmiechnął. – Dzisiaj w świecie biznesu naprawdę nie jest łatwo. Biorąc pod uwagę obecne warunki kredytowe, nie ma miejsca na dobroczynność ani sentymenty. Po wielekroć obowiązuje zasada: śmierć albo życie. Z ekonomicznego punktu widzenia. Ale…
– Tak?
– Ale w naszym biznesowym świecie nie strzelamy do siebie, stosujemy inne metody. Dlatego uważam, że należy odrzucić hipotezę o zdeklasowym konkurencie, który wtargnął do pierwszorzędnej restauracji z pistoletem w ręku, żeby wyrównać rachunki.
Månsson się ożywił. Coś przyszło mu do głowy, ale się nie odezwał.
Martin Beck kontynuował:
– Co może pan powiedzieć o zabójcy?
– Nie widziałem go, bo siedziałem obok Vika, tak się zwracaliśmy do dyrektora Palmgrena w węższym gronie, i nie od razu się zorientowałem, co się stało. Usłyszałem huk, niezbyt głośny i niegroźny, Vik upadł głową na stół, natychmiast wstałem i pochyliłem się nad nim. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że jest poważnie ranny. Kiedy się rozejrzałem, zabójcy już nie było i zewsząd nadbiegał personel, chętny do pomocy. Tego samego wieczoru powiedziałem o tym policji.
– Wiem – skonstatował Martin Beck. – Może nie wyraziłem się zbyt jasno. Chodziło mi o to, czy nie wyrobił pan sobie jakiejś opinii, co to za typ człowieka.
– Wariat – bez wahania odparł Mats Linder. – Tak się zachowuje tylko ktoś chory na umyśle.
– Czyli dyrektor Palmgren był przypadkową ofiarą.
Månsson niemrawo się uśmiechnął.
– Od tego jest policja.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, dyrektor Palmgren prowadził szeroko zakrojoną działalność również za granicą?
– Owszem, prowadzimy rozliczne interesy. Ale w kraju zajmujemy się przede wszystkim importem i eksportem ryb i częściowo przetwórstwem. Firmę założył ojciec Vika. Nie miałem sposobności go poznać, bo jestem za młody. O biznesach za granicą mało wiem. – Zawiesił głos. – Ale najprawdopodobniej będę musiał się z nimi bliżej zapoznać.
– Kto przejmie odpowiedzialność za… koncern?
– Chyba Charlotte. Jako jedyna spadkobierczyni. Nie ma dzieci ani innych krewnych. Ale to zadanie dla prawników. Adwokat firmy musiał przerwać urlop. Wrócił w piątek wieczorem i razem z asystentami przegląda dokumenty. My na razie pracujemy jak zwykle.
Pracujecie, pomyślał Martin Beck.
– Czy liczy pan na sukcesję po dyrektorze Palmgrenie? – spytał znienacka Månsson.