Sztokholm – za efektowną topograficzną fasadą i pod wypolerowaną, po części nowoczesną powierzchnią – stał się wielkomiejską dżunglą, gdzie w stopniu dotąd niespotykanym szalała narkomania i patologie, gdzie bezwzględni lichwiarze całkowicie legalnie ciągnęli przeogromne zyski z twardej pornografii, gdzie coraz liczniejsza rzesza zawodowych przestępców była coraz lepiej zorganizowana i gdzie zwłaszcza ludzie starsi stawali się najuboższą grupą społeczną. Inflacja doprowadziła do jednego z najwyższych na świecie poziomu cen. Według najnowszych badań wielu emerytów, żeby związać koniec z końcem, musiało się żywić karmą dla psów i kotów.
Nasilający się odwieczny problem alkoholizmu i wzrost przestępczości wśród nieletnich dziwiły wyłącznie uprawnione do działania, właściwe urzędy i osoby na szczeblu rządowym.
Sztokholm.
Niewiele się ostało z rodzinnego miasta Kollberga. Za zgodą urbanistów koparki spekulantów budowlanych i buldożery tak zwanych ekspertów drogownictwa zrównały z ziemią większość starej solidnej zabudowy, zostawiając nieliczne enklawy zabytkowej architektury, które obecnie budziły jedynie litość. Miasto straciło swój specyficzny charakter, klimat i styl życia, czemu trudno było zaradzić. Jednocześnie przeciążona machina policyjna coraz częściej się zacinała, na co brak personelu miał nieznaczny wpływ.
Nie chodziło o pozyskanie większej liczby policjantów, tylko o lepszych policjantów, o czym chyba nikt nie myślał.
Dojazd do osiedla administrowanego przez Hampusa Broberga wymagał czasu. Znajdowało się na południu, tam gdzie kiedyś była wieś i gdzie Kollberg często wyprawiał się z klasą na szkolne wycieczki. Niczym się nie różniło od innych, równie intratnych inwestycji. Skupisko naprędce skleconych wieżowców, które właścicielowi przynosiły maksymalne zyski, a lokatorom mniej niż średnią przyjemność. Ponieważ od lat sztucznie podtrzymywano głód mieszkaniowy, również takie przybytki, mimo astronomicznych czynszów, były łakomym kąskiem. Biuro spółki mieściło się przypuszczalnie w najlepszych i najstaranniej wykończonych pomieszczeniach, ale nawet tutaj wilgoć dawała się we znaki i futryny odchodziły od ścian.
Kollbergowi najbardziej doskwierała absencja Hampusa Broberga.
Oprócz jego gabinetu, w dobrym stanie i względnie luksusowo urządzonego, była także sala konferencyjna i dwa mniejsze pokoje, w których urzędował dozorca i dwie panie: jedna około pięćdziesiątki, druga zaledwie dziewiętnastoletnia.
Starsza wyglądała na raszplę. Kollberg podejrzewał, że jej rola sprowadza się do grożenia eksmisją i niewyrażania zgody na jakiekolwiek remonty. Młodsza – kluchowata, brzydka i obsypana pryszczami – robiła za popychadło. Dozorca sprawiał wrażenie zrezygnowanego. To na nim spoczywał niewdzięczny obowiązek doglądania spraw wodno-kanalizacyjnych, żeby można było korzystać z toalety.
Kollberg uznał, że powinien porozmawiać z raszplą.
Nie, nie ma dyrektora Broberga. Ostatnio był w piątek po południu. Mniej więcej dziesięć minut później wyszedł z gabinetu z aktówką.
Nie, dyrektor Broberg nie powiedział, kiedy przyjdzie.
Nie, nic nie wie o Helenie Hansson, pierwszy raz słyszy to nazwisko.
Dyrektor Broberg ma drugie biuro, w centrum, na Kungsgatan, gdzie z pewnością można zastać i jego, i panią Hansson.
Nie, dyrektor Palmgren nie zwykł nadzorować ich spółki. Od czterech lat, kiedy wybudowano osiedle, pojawił się zaledwie dwukrotnie, zawsze z dyrektorem Brobergiem.
Na czym polega ich praca? Naturalnie na ściąganiu czynszu i dyscyplinowaniu lokatorów.
– To wcale nie takie proste – powiedziała raszpla ostrym tonem.
– Jasne, mogę to sobie wyobrazić – odrzekł Kollberg i wyszedł.
Wsiadł do samochodu i ruszył na północ, do centrum. Przejeżdżał nęcąco blisko swojego domu w Skärmarbrink.
Mieszkała tam jego rodzina: córeczka Bodil, która niebawem skończy dwa latka, i Gun, z każdym dniem piękniejsza i ponętniejsza. Kollberg był sensualistą i starannie wybrał sobie żonę odpowiadającą jego wysokim wymaganiom.
Zdołał się opanować, westchnął głęboko, otarł pot z czoła rękawem koszuli i dotarł do śródmieścia. Zaparkował na Kungsgatan i wszedł do bramy, żeby sprawdzić, czy trafił pod właściwy adres.
W kamienicy, sądząc z listy lokatorów, mieściły się głównie spółki filmowe, biura adwokackie i to, czego szukał.
Na czwartym piętrze oprócz „Hampus Broberg SA” była również „Firma bankierska Viktor Palmgren”.
Kollberg wjechał na górę starą skrzypiącą windą i zobaczył dwie tabliczki na tabaczkowych drzwiach. Chwycił za klamkę. Zamknięte. Był wprawdzie dzwonek, ale starym zwyczajem użył pięści.
Otworzyła mu brązowooka kobieta.
– O co, u licha, chodzi?
– Szukam dyrektora Broberga.
– Nie ma go.
– Czy pani Helena Hansson?
– Nie. A kto pyta?
Kollberg wziął się w garść i wyjął legitymację.
– Przepraszam. To chyba przez ten upał.
– Aha. Policja.
– Tak. Nazywam się Kollberg. Czy mogę na chwilę wejść?
– Oczywiście – odparła kobieta, usuwając się na bok.
Pomieszczenie, do którego wszedł, wyglądało jak najpospolitsze biuro: segregatory, maszyna do pisania, szafa na dokumenty i inne typowe akcesoria. Przez na wpół otwarte drzwi zapuścił żurawia do sąsiedniego pokoju, przypuszczalnie gabinetu Hampusa Broberga. Mniejszy od sekretariatu i bardziej przytulny, mieścił biurko i pokaźną kasę pancerną.
Kiedy Kollberg się rozglądał, kobieta zamknęła drzwi na zasuwę i popatrzyła na niego wyczekująco.
– Dlaczego spytał pan, czy nazywam się Hansson?
Ciemna i szczupła, mniej więcej trzydziestopięcioletnia, miała krótkie włosy i gęste brwi.
– Sądziłem, że jest pani sekretarką dyrektora Broberga – z lekkim roztargnieniem powiedział Kollberg.
– Jestem sekretarką dyrektora Broberga.
– Wobec tego…
– Ale nie nazywam się Hansson. Nigdy się tak nie nazywałam.
Zerknął na nią i zobaczył dwie szerokie złote obrączki na palcu serdecznym lewej dłoni.
– A jak się pani nazywa?
– Sara Moberg.
– I nie było pani w środę w Malmö, kiedy został zastrzelony dyrektor Palmgren?
– Nie.
– Mamy informacje, że dyrektor Broberg był tego dnia w Malmö w towarzystwie sekretarki.
– Ale nie w moim. Nigdy nie jeżdżę w delegacje.
– I sekretarka nazywała się Hansson. – Nie dając za wygraną, Kollberg wyciągnął z kieszeni spodni kartkę z oślim uchem. – Panna Helena Hansson. Tak tu jest napisane.
– Nie znam nikogo o tym nazwisku. Poza tym jestem mężatką. Mam dwoje dzieci. I, jak wspomniałam, nigdy nie jeżdżę w delegacje.
– To kim może być ta panna Hansson?
– Nie mam pojęcia.
– Może pracuje w innej filii koncernu?
– Ja w każdym razie nigdy o niej nie słyszałam. – Spojrzała na niego przenikliwie. – Aż do teraz. Są oczywiście tak zwane delegacyjne sekretarki.
Kollberg zmieni! temat.
– Kiedy ostatnio widziała pani dyrektora Broberga?
– Dzisiaj przed południem. Przyszedł chwilę po dziesiątej, był u siebie ze dwadzieścia minut i wyszedł. Chyba wybierał się do banku.
– A gdzie może być teraz?
Zerknęła na zegarek.
– Prawdopodobnie w domu.
Kollberg spojrzał na kartkę.
– Mieszka na Lidingö, prawda?
– Tak, na Tjädervägen.
– Ma rodzinę?
– Tak. Żonę i siedemnastoletnią córkę. Są na wakacjach w Szwajcarii.
– To pewna wiadomość?