Выбрать главу

– A czego się spodziewałeś?

– Nic na to nie poradzę, że w mojej ocenie traktujesz to zbyt lekko.

– Tu się mylisz. Nigdy lekko nie traktuję morderstw.

– Ale to nie jest zwyczajne morderstwo.

Martin Beck już to słyszał.

– Nie wolno działać ślamazarnie, jak się komu podoba. – W głosie Malma pobrzmiewała stanowczość. – Viktor Palmgren był jedną z najbardziej znanych osób w kraju i za granicą.

– Jasne. Podobno rozpisywały się o nim tygodniki.

– Hampus Broberg i Mats Linder to również wybitni obywatele.

– Ach, tak?

– Nie można ich traktować jak byle kogo.

– Naturalnie, że nie.

– Jednocześnie musicie bardzo uważać na to, co przekazujecie prasie.

– Osobiście niczego nie przekazuję.

– Jak ci już mówiłem poprzednim razem, mogłoby to spowodować niepowetowane szkody, gdyby opinia publiczna poznała niektóre sektory działalności Palmgrena.

– Kto poniósłby niepowetowane szkody?

– A jak ci się zdaje? Oczywiście społeczeństwo. Nasze społeczeństwo. Gdyby wyszło na jaw, że na szczeblu rządowym wiedziano o pewnych transakcjach, to…

– To?

– To konsekwencje polityczne mogłyby się okazać wręcz katastrofalne.

Martin Beck nie cierpiał polityki. Nawet jeśli miał jakieś poglądy, nigdy i z nikim się nimi nie dzielił. Zawsze próbował się wykręcać od zadań, które mogłyby mieć polityczny posmak. W ogóle nie zabierał głosu, ilekroć była mowa o przestępczości na tle politycznym.

Ale teraz nie mógł się powstrzymać.

– Dla kogo?

Malm jęknął, jakby dostał nożem w plecy.

– Zrób, co w twojej mocy, Martin.

– Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy… Stig.

Pierwszy raz zwrócił się do zastępcy komendanta po imieniu. I pewnie ostatni.

Reszta popołudnia upłynęła pod znakiem nudy.

Śledztwo w sprawie Palmgrena utknęło w martwym punkcie.

Poza tym komenda tętniła życiem. Policja zrobiła nalot na dwa burdele w centrum miasta, co bardzo rozzłościło zatrudnione tam osoby, a jeszcze bardziej zawstydziło zgarniętych przy okazji klientów.

Åsa Torell miała rację, mówiąc, że czeka ją mnóstwo pracy.

Wyszedł z komendy o ósmej, niezadowolony i dziwnie niespokojny.

Apetyt odmówił posłuszeństwa, o porządnej skåńskiej kolacji nie było mowy.

Wmusił w siebie kanapkę i szklankę mleka w kafeterii przy placu Gustawa Adolfa. Długo i starannie przeżuwał, patrząc przez szybę na nastolatków, którzy palili haszysz albo wymieniali go na kradzione płyty gramofonowe przy basenie na placu. Policjantów jakby wymiotło, a pracownicy komisji opieki nad dzieckiem mieli pewnie co innego do roboty.

Powędrował Södergatan, przeciął Stortorget i poszedł w stronę portu. Kiedy wrócił do hotelu, było wpół do jedenastej.

W lobby natychmiast zauważył dwóch mężczyzn siedzących w fotelach po prawej od wejścia do restauracji. Jeden był duży, łysy, miał gęste czarne wąsy i mocną opaleniznę. Drugi był garbaty, karlego wzrostu, o bladej wyrazistej twarzy i inteligentnych czarnych oczach. Obaj nienagannie ubrani: wąsacz w ciemnoniebieskim garniturze z szantungu, garbus w jasnoszarym z kamizelką. Obaj mieli wypolerowane czarne buty i obaj siedzieli bez ruchu, i patrzyli przed siebie. Na stoliku między nimi stała butelka Chivas Regal i dwa kieliszki.

Obcokrajowcy, pomyślał Martin Beck. W hotelu było ich pełno, na masztach przed wejściem widział co najmniej dwie flagi nieznanych mu państw.

Odbierając klucz do pokoju, zobaczył Paulssona, który prosto z windy ruszył do ich stolika.

Rozdział 24

Sprzątaczka przygotowała mu pokój na noc, pościeliła, rozłożyła dywanik przy łóżku, zamknęła okno i zaciągnęła zasłony Martin Beck zapalił lampkę i spojrzał na telewizor. Nie miał ochoty go włączać, poza tym o tej porze pewnie już zakończono emisję.

Zdjął buty, skarpetki i koszulę, rozsunął zasłony i otworzył okno. Ledwie odczuwalny podmuch rześkiego powietrza.

Oparł ręce na parapecie i patrzył na kanał, dworzec kolejowy i port.

Długo tak stał, w spodniach i siatkowym podkoszulku, i właściwie nie myślał o niczym.

Ciepłe stojące powietrze, rozgwieżdżone niebo.

Przepływały oświetlone statki pasażerskie, u wejścia do portu ryczał prom kolejowy. Na ulicach było mało samochodów, przed dworcem czekał sznur taksówek z zapalonymi tabliczkami „Wolny” i otwartymi przednimi drzwiami. Kierowcy gawędzili w grupkach, ich wozy lśniły mniej lub bardziej żywymi kolorami, nie były czarne jak w Sztokholmie.

Nie chciało mu się kłaść. Popołudniówki już przeczytał, a żadnej książki nie zabrał. Mógł wprawdzie zejść na dół i coś kupić, ale musiałby się ubrać. Zresztą nie miał ochoty na lekturę, a gdyby nawet, w pokoju była Biblia i książka telefoniczna. I protokół obdukcyjny, który prawie znał na pamięć.

Stał więc w oknie i czuł się w szczególny sposób samotny, poza nawiasem. Z własnego wyboru, bo przecież mógłby siedzieć w barze, u Månssona w domu, gdziekolwiek.

Czegoś mu brakowało, ale nie potrafił tego nazwać.

Leciutkie pukanie do drzwi. Gdyby spał albo brał prysznic, na pewno by nie usłyszał.

– Proszę! – powiedział, nie odwracając głowy.

Odgłos otwieranych drzwi.

Może to morderca z rewolwerem gotowym do strzału? Gdyby teraz wycelował w potylicę, wypadłby przez okno i w najgorszym wypadku już nie żył, roztrzaskując się o chodnik.

Uśmiechnął się i odwrócił.

W drzwiach stał Paulsson w garniturku w pepitkę i jaskrawożółtych butach.

Wyglądał żałośnie. Nawet wąsy straciły sznyt.

– Cześć!

– Cześć!

– Mogę wejść?

– Jasne. Siadaj.

Martin Beck przysiadł na brzegu łóżka.

Paulsson wiercił się w fotelu. Jego czoło i policzki lśniły od potu.

– Zdejmij marynarkę – zaproponował Martin Beck. – Tu nie musisz być taki akuratny.

Paulsson długo się wahał, w końcu rozpiął guziki swojej dwurzędówki, wyswobodził się z niej, starannie złożył i przewiesił przez poręcz fotela.

Pod marynarką miał koszulę w szerokie jasnozielone i pomarańczowe paski. Plus pistolet w kaburze na szelkach.

Martin Beck zastanawiał się, ile czasu zajęłoby mu wyciągnięcie broni, skoro najpierw musiałby się uporać ze skomplikowaną procedurą rozpinania guzików.

– Co ci leży na sercu? – zagaił flegmatycznie.

– E… chciałem cię o coś spytać.

– Jasne. O co?

– Naturalnie nie musisz odpowiadać.

– Przestań się zgrywać. O co chodzi?

W końcu to z siebie wydusił po ciężkiej walce z samym sobą:

– No… Masz coś?

– Nie. A ty? – spytał przez uprzejmość.

Paulsson smętnie pokręcił głową, po czym czule pogłaskał wąsy, jakby z nich czerpał nowe siły.

– To bardzo skomplikowane.

– Albo bardzo proste.

Paulsson popatrzył na Martina z niedowierzaniem.

– Proste?

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Nie – powiedział Paulsson. – Nie sądzę. A najgorsze, że… – urwał i dodał z błyskiem nadziei w oczach: – Ciebie też ochrzaniają?

– Kto?

– No, szefostwo w Sztokholmie.

– Trochę się denerwują – przyznał Martin Beck. – Co jest najgorsze?

– Że zanosi się na wielkie międzynarodowe śledztwo, skomplikowane politycznie. Rozgałęzione we wszystkie strony. Dzisiaj wieczorem przyjechało dwóch zagraniczników z bezpieki. Są w hotelu.

– Ci, którzy jakiś czas temu siedzieli w lobby?