Выбрать главу

— No wiesz… Gdyby dostatecznie wielu ludzi w nią uwierzyło, potrafiliby zmienić rzeczywistość. Z bogami to działa. Kiedy ludzie przestają wierzyć w boga, on umiera. Jeśli ma wielu wyznawców, staje się silniejszy.

— O tym nie wiedziałem. Myślałem, że bogowie to po prostu bogowie.

— Nie lubią, kiedy się o tym mówi — ostrzegł Cutwell, przerzucając stos ksiąg i pergaminów na biurku.

— Zresztą dla bogów może to być skuteczne, bo oni są wyjątkowi — zauważył Mort. — Ludzie są… bardziej materialni. Z ludźmi się nie uda.

— Nieprawda. Przypuśćmy, że wyjdziesz stąd i będziesz się włóczył po pałacu. Któryś ze strażników pewnie cię zauważy, weźmie za złodzieja i strzeli z kuszy. Rozumiesz, w jego rzeczywistości będziesz złodziejem. Naprawdę nie jesteś, ale staniesz się takim samym trupem, jakby miał rację. Wiara to potężna siła. Jestem magiem. Znamy się na takich rzeczach. Popatrz tutaj.

Z chaosu na blacie wydobył księgę i otworzył ją na plasterku boczku, którego używał jako zakładki. Mort spojrzał mu przez ramię i zmrużył oczy widząc kręte, magiczne pismo. Litery przemieszczały się na stronie, próbując nie dopuścić do przeczytania siebie przez nie-maga. Efekt był raczej nieprzyjemny.

— Co to jest? — zapytał.

— To Księga Magii autorstwa Alberto Malicha, Arcymaga. Coś w rodzaju podręcznika teorii. Lepiej nie przyglądaj się słowom zbyt uważnie, one tego nie lubią. O tutaj… Piszą…

Bezgłośnie poruszał wargami. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło, postanowiły zebrać się razem i zajrzeć na dół, sprawdzić, co porabia nos. Oczy łzawiły.

Są ludzie, którzy lubią usiąść w fotelu z dobrą książką. Nikt jednak, kto zachował choćby odrobinę zdrowego rozsądku, nie próbowałby tego z księgą czarów, ponieważ w niej nawet pojedyncze słowa prowadzą własne, złowrogie życie. Czytanie ich jest psychicznym odpowiednikiem zapasów. Często się zdarzało, że młody mag próbował czytać zbyt dla niego potężny grimoire, ludzie, którzy usłyszeli krzyki, znajdowali tylko szpiczaste buty z unoszącym się nad nimi klasycznym kłębem dymu, oraz księgę — może odrobinę grubszą. Szperającym w czarodziejskich bibliotekach mogą się przydarzyć rzeczy, wobec których wyssanie twarzy przez mackowatego potwora z Piekielnych Wymiarów wyda się zaledwie delikatnym masażem.

Na szczęście Cutwell miał wersję ocenzurowaną, a niektóre co bardziej niespokojne stronice spięto razem. Co prawda w ciche noce słyszał, jak pochwycone tam słowa drapią z irytacją o ściany swego więzienia, niby pająk złapany do pudełka po zapałkach (każdy, kto choć raz w życiu siedział obok człowieka z walkmanem, może sobie wyobrazić, jak to brzmiało).

— To ten kawałek — wskazał Cutwell. — Piszą tutaj, że nawet bogowie…

— Już go gdzieś widziałem!

— Co?

Mort drżącym palcem wskazał księgę.

— Jego!

Cutwell spojrzał niepewnie na Morta i zerknął na lewą stronicę. Był tam rysunek starszego maga, trzymającego książkę i świecę, w pozie wręcz ociekającej godnością.

— To nie dotyczy magii — oświadczył kwaśno. — To po prostu portret autora.

— A co jest napisane pod obrazkiem?

— Hm… Piszą „Yeśli xięga ta spodobała ci się, może zainteresuyą cię takoż ynne Tytuły naszego…”

— Nie! Chodziło mi o to, co jest pod obrazkiem.

— To proste. To przecież sam stary Malich. Wszyscy magowie go znają. Rozumiesz, to on założył Uniwersytet. — Cutwell zachichotał. — Słynny jego posąg stoi w głównym holu. Raz podczas dni wydziału wlazłem na niego i założyłem…

Mort przyglądał się portretowi.

— Powiedz — rzucił z naciskiem — czy temu posągowi kapało z nosa?

— No nie. Przecież był marmurowy. Ale nie rozumiem, czym się tak przejmujesz. Wielu ludzi wie, jak on wyglądał. Jest sławny.

— Żył bardzo dawno temu, prawda?

— Dwa tysiące lat, o ile pamiętam. Ale naprawdę…

— Założę się, że nie umarł — oświadczył Mort. — Założę się, że pewnego dnia zniknął. Zgadłem?

Cutwell zastanawiał się przez chwilę.

— Zabawne, że o tym mówisz — mruknął. — Krąży pewna legenda… Próbował jakichś dziwnych rzeczy, podobno. I podobno sam cisnął sobą do Piekielnych Wymiarów, kiedy próbował dopełnić Rytuału AshkEnte od tyłu. Znaleźli tylko jego kapelusz. Zresztą nawet nieszczególnie elegancki kapelusz; nosił ślady spalenizny.

— Alberto Malich — wymruczał Mort, przede wszystkim do siebie.

— Coś podobnego.

Zabębnił palcami po blacie, choć dźwięk rozległ się dziwnie stłumiony.

— Przepraszam — wtrącił Cutwell. — Zawsze tak jest po chlebie z miodem.

— Sądzę, że powierzchnia styku przesuwa się w tempie powolnego marszu — oświadczył Mort, z roztargnieniem oblizując palce. — Możesz zatrzymać ją czarami?

Cutwell pokręcił głową.

— Nie ja. Zgniotłaby mnie na placek — dodał wyjaśniająco.

— Co się więc stanie, kiedy tu dotrze?

— Wrócę do mieszkania przy Murowej. To znaczy okaże się, że nigdy się stamtąd nie wyprowadzałem. Wszystko to się nie wydarzyło. Trochę szkoda. Świetnie tu gotują i piorą mi za darmo. Mówiłeś, że jak jest daleko?

— Moim zdaniem jakieś dwadzieścia mil.

Cutwell wzniósł oczy do nieba i bezgłośnie poruszył wargami. Po chwili odezwał się głośno:

— To oznacza, że dotrze tutaj jutro około północy, akurat na koronację.

— Czyją?

— Jej.

— Przecież już jest królową.

— W pewnym sensie, ale oficjalnie nie, dopóki nie zostanie koronowana. — Cutwell uśmiechnął się, a twarz pokryła mu mozaika cieni.

— Jeśli miałbym podać ci jakiś przykład, to mniej więcej taka różnica, jak między tym, kto przestał żyć, a tym, kto jest martwy.

Dwadzieścia minut temu Mort czuł się tak zmęczony, że mógłby zapuścić korzenie. Teraz wyraźnie czuł syk wrzącej krwi. Był to rodzaj nocnej, gorączkowej energii, za której wybuch trzeba zwykle płacić około południa dnia następnego. Na razie jednak wiedział, że musi zacząć działać, inaczej mięśnie z czystej żywotności popękają mu jak postronki.

— Chcę ją zobaczyć — oznajmił. — Skoro ty w niczym nie możesz jej pomóc, może ja zdołam.

— Przed jej drzwiami stoją gwardziści — poinformował mag. — Wspominam o tym wyłącznie jako o ciekawostce. W najśmielszych wyobrażeniach nie przyszłoby mi do głowy, że ci to sprawi jakąś różnicę.

* * *

W Ankh-Morpork nastała północ. Jednak w tym ogromnym bliźniaczym mieście jedyna różnica między dniem a nocą polegała na tym, że było, no… ciemniej. Ludzie tłoczyli się na placach targowych, widzowie wciąż gęsto obstawiali zamtuzy, przez chłodne wody rzeki dryfowali cicho konkurenci w wiecznej i skomplikowanej wojnie gangów z ołowianymi ciężarkami przywiązanymi do stóp, sprzedawcy licznych nielegalnych, a często i nielogicznych rozkoszy prowadzili swoje interesy, włamywacze włamywali się, noże w zaułkach odbijały światło gwiazd, astrolodzy rozpoczynali kolejny dzień pracy, a na Mrokach nocny strażnik, który zgubił drogę, potrząsnął dzwonkiem i zawołał:

— Już dwunasta i wszyyyygrhhhh…

Tym niemniej Izba Handlowa Ankh-Morpork nie byłaby zachwycona tezą, iż miasto różni się od bagniska jedynie ilością nóg aligatorów. Rzeczywiście, w bardziej eleganckich dzielnicach, zwykle rozłożonych na terenach pagórkowatych, gdzie istniała realna szansa na lekki podmuch wiatru, noce są łagodne, pachnące kwiatami habiscynii i cecylii.

Ta szczególna noc pachniała również saletrą, ponieważ akurat przypadała dziesiąta rocznica objęcia urzędu przez aktualnego Patrycjusza[7]. Zaprosił więc kilku przyjaciół — około pięciuset — na drinka i po kaź sztucznych ogni. Śmiechy, a czasem i namiętny bulgot, rozlegał} się w pałacowych ogrodach. Wieczór osiągnął ten interesujący etap, gdy każdy zdążył już wypić za dużo dla własnego dobra, ale nie dość, by się przewrócić. Jest to stan, w którym człowiek dokonuje rzeczy, wspominanych w późniejszym życiu z rumieńcem wstydu, takich jak dmuchanie w piszczałki i ryczący śmiech, od którego robi się niedobrze.

W tej chwili około dwustu gości Patrycjusza zataczało się i kopało nogami w Tańcu Węża, malowniczym morporkiariskim rytuale, którego uczestnicy najpierw upijają się, a potem łapią stojącą z przodu osobę w talii i z chichotem ruszają długą kolumną przez możliwie dużą liczbę pomieszczeń, najlepiej zawierających kruche przedmioty. Kopią przy tym na boki w rytm muzyki, a przynajmniej w jakiś tam rytm. Ta zabawa trwała już od pół godziny i wąż przemierzył wszystkie pałacowe komnaty, porywając w drodze dwa trolle, kucharza, głównego oprawcę Patrycjusza, trzech kelnerów, włamywacza, który akurat się napatoczył, i małego pokojowego smoka bagiennego.

W okolicach środka węża sunął gruby lord Rodley z Quirmu, dziedzic legendarnych włości. W tej chwili zajęty był głównie wąskimi palcami ściskającymi go w talii. Zza oparów alkoholu mózg starał się zwrócić na nie jego uwagę.

— Hej tam! — krzyknął przez ramię lord, kiedy po raz dziesiąty radośnie wili się przez gigantyczną kuchnię. — Nie tak mocno, jeśli wolno!

PRZEPRASZAM NIEZWYKLE SERDECZNIE.

— Nie ma sprawy, przyjacielu. Czy my się znamy? — spytał Rodley, kopiąc energicznie w tanecznym rytmie.

UWAŻAM TO ZA MAŁO PRAWDOPODOBNE. POWIEDZ MI PROSZĘ, JAKIE ZNACZENIE MA NASZA OBECNA DZIAŁALNOŚĆ?

— Co? — wrzasnął arystokrata, przekrzykując trzask kopniętej szklanej szafki i okrzyków radości.

CO TO JEST TO, CO ROBIMY?, zapytał głos z cierpliwością lodowca.

— Nigdy nie byłeś na przyjęciu? A przy okazji, uważaj na szkło.

OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE BYWAM TAK CZĘSTO, JAK BYM PRAGNĄŁ. CZY MÓGŁBYŚ MI WYJAŚNIĆ? CZY MA TO JAKIŚ ZWIĄZEK Z SEKSEM?

— Nie, chyba że pójdziemy na ostro, staruszku. Rozumiesz, co mam na myśli? — Jego lordowska mość szturchnął rozmówcę łokciem i wydał z siebie dystyngowane: — Au!

Trzask w przedzie był oznaką końca zimnego bufetu.

NIE.

— Co?

NIE ROZUMIEM, CO MASZ NA MYŚLI.

— Uważaj na śmietankę, jest śliska… Posłuchaj, to tylko taniec. Jasne? Robi się to dla zabawy. ZABAWY.

— Właśnie. Tada dada da… kop! Nastąpiła słyszalna przerwa.

KIM JEST ZABAWA?

— Nie, zabawa to nie jest ktoś. Zabawę się ma. Najlepiej dobrą.

MY MAMY DOBRĄ ZABAWĘ?

— Myślałem, że ja mam — mruknął niepewnie jego lordowska mość. Ten głos zaczynał go lekko niepokoić. Zdawało się, że dociera bezpośrednio do mózgu.

A CO TO JEST ZABAWA?

— Właśnie to!

KOPANIE TO ZABAWA?

— Przynajmniej jej element. Kop!

SŁUCHANIE GŁOŚNEJ MUZYKI W DUSZNYCH POMIESZCZENIACH TO ZABAWA?

— Możliwe.

JAK TAKA ZABAWA SIĘ MANIFESTUJE?

— No… Widzisz, albo masz dobrą zabawę, albo nie masz. Nie musisz nikogo pytać, po prostu wiesz. Jasne? A właściwie jak się tutaj dostałeś? Jesteś przyjacielem Patrycjusza?

POWIEDZMY, ŻE DOSTARCZA MI ZAJĘCIA. UZNAŁEM, ŻE POWINIENEM SIĘ ZAPOZNAĆ Z LUDZKIMI PRZYJEMNOŚCIAMI.

— Wygląda na to, że masz przed sobą długą naukę.

WIEM. PROSZĘ O WYBACZENIE DLA MOJEJ POŻAŁOWANIA GODNEJ IGNORANCJI. SZUKAM JEDYNIE WIEDZY. CI WSZYSCY LUDZIE… MAJĄ DOBRĄ ZABAWĘ?

— Tak!

A WIĘC TO JEST ZABAWA.

— Cieszę się, żeśmy to ustalili. Uwaga, krzesło! — burknął lord Rodley. W tej chwili wcale nie czuł się rozbawiony, a w dodatku nieprzyjemnie trzeźwy.

Głos za nim powtarzał cicho:

TO JEST ZABAWA. PIĆ ZA DUŻO TO ZABAWA. MY MAMY ZABAWĘ. ON MA ZABAWĘ. NIEZŁA ZABAWA. ALEŻ ZABAWA.

Tuż za Śmiercią mały pokojowy smok bagienny Patrycjusza ściskał posępnie kościste biodra i myślał: strażnicy czy nie strażnicy, kiedy następnym razem miniemy otwarte okno, uciekam stąd ile sił w nogach.

вернуться

7

Ankh-Morpork eksperymentowało z wieloma systemami rządów, aż osiągnęło formę demokracji znaną jako Jeden Człowiek, Jeden Głos”. Patrycjusz był tym Człowiekiem; miał Głos.