Выбрать главу

— No tak — zgodził się Lezek. — Musicie sporo podróżować.

Sprawiał wrażenie oszołomionego, jakby usiłował coś sobie przypomnieć, ale właśnie zrezygnował.

Śmierć przyjaźnie poklepał go po ramieniu, po czym zwrócił się do Morta.

MASZ JAKIŚ BAGAŻ, CHŁOPCZE?

— Tak — potwierdził Mort i nagle sobie przypomniał. — Tyle że chyba zostawiliśmy go w sklepie. Tato, nasz worek został w sklepie z ubraniami!

— Będzie zamknięty — zmartwił się Lezek. — W Dzień Strzeżenia Wiedźm nie otwierają sklepów. Musisz wrócić pojutrze… Właściwie jutro.

TO ŻADEN KŁOPOT, oznajmił Śmierć. POJEDZIEMY JUŻ. NA PEWNO WKRÓTCE BĘDĘ TU MIAŁ JAKIEŚ SPRAWY.

— Mam nadzieję, że zdołasz nas odwiedzić — powiedział jeszcze Lezek. Zdawał się walczyć z myślami.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł — odparł Mort.

— No cóż, do zobaczenia, mały. Masz robić to, co ci każą. Zrozumiałeś? I… Przepraszam was, panie, czy macie syna? Śmierć wydawał się nieco zaskoczony.

NIE, powiedział. NIE MAM SYNÓW.

— Jeśli wam to nie przeszkadza, chciałbym zamienić z moim chłopakiem jeszcze słowo.

W TAKIM RAZIE PÓJDĘ SIĘ ZAJĄĆ KONIEM, odparł Śmierć, bardziej niż zwykle taktowny.

Lezek objął syna ramieniem — z pewnymi trudnościami wynikającymi z różnicy wzrostu — i łagodnie pchnął go do przodu.

— Mort, wiesz, że to wuj Hamesh powiedział mi o tym targu rzemiosł? — szepnął.

— Tak…

— Mówił mi jeszcze coś — wyznał mężczyzna. — Twierdził, że często uczeń dziedziczy interes mistrza. Co o tym sądzisz?

— No… Nie jestem pewien — mruknął Mort.

— Ale warto się zastanowić.

— Właśnie się zastanawiam, tato.

— Hamesh uważa, że wielu młodych ludzi w ten sposób zaczynało karierę. Byli pomocni, zdobywali zaufanie mistrza, a potem… no… jeśli w domu były jakieś córki… Czy pan… hm… pan… wspominał coś o córkach?

— Jaki pan? — zdziwił się Mort.

— Pan… Twój nowy mistrz.

— A… On. Nie, raczej nie. On chyba nie z takich, co się żenią.

— Wielu sprytnych młodych ludzi zawdzięcza swój awans małżeństwu.

— Naprawdę?

— Mort, wydaje mi się, że nie słuchasz.

— Co?

Lezek zatrzymał się na oszronionych kamieniach i odwrócił Morta do siebie.

— Naprawdę musisz nad sobą popracować, mój chłopcze — oświadczył. — Nie rozumiesz? Jeżeli chcesz do czegoś dojść na tym świecie, to musisz słuchać. Twój ojciec ci to mówi.

Mort spoglądał na twarz ojca. Miał ochotę powiedzieć mu o wielu sprawach: jak bardzo go kocha i jak się martwi. Chciał zapytać, co ojciec naprawdę myśli o tym, co przed chwilą widział i słyszał. Chciał wyznać, że czuje się tak, jakby stanął na kretowisku, które nagle okazało się wulkanem. I chciał zapytać, czyjemu małżeństwu ma zawdzięczać awans.

Ale powiedział tylko:

— Tak. Dziękuję ci. Lepiej już pójdę. Za jakiś czas napiszę do ciebie list.

— Na pewno znajdzie się jakiś przejezdny, który potrafi go nam przeczytać — odparł Lezek. — Do widzenia, Mort.

Głośno wytarł nos.

— Do widzenia, tato. Kiedyś was odwiedzę.

Śmierć chrząknął dyskretnie, chociaż zabrzmiało to jak trzask pękającej belki.

POWINNIŚMY JUŻ RUSZAĆ, oświadczył. WSKAKUJ, MORT.

A kiedy chłopiec wspinał się na inkrustowane srebrem siodło, Śmierć pochylił się i uścisnął Lezekowi rękę.

DZIĘKUJĘ, powiedział.

— W głębi serca to dobry chłopak — zapewnił Lezek. — Trochę się zamyśla, to wszystko. Ale przecież wszyscy byliśmy kiedyś młodzi.

Śmierć rozważył to dokładnie.

NIE, stwierdził. NIE WYDAJE MI SIĘ.

Chwycił wodze i skierował konia ku krawędziowej drodze. Ze swego miejsca za czarno odzianą postacią Mort rozpaczliwie machał ojcu ręką.

Lezek także pomachał mu na pożegnanie. A gdy koń i dwójka jeźdźców zniknęli z pola widzenia, opuścił rękę i przyjrzał się jej uważnie. Ten uścisk… wydał mu się dziwny. Ale nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego.

* * *

Mort wsłuchiwał się w stukot kopyt na kamieniach. Potem, kiedy dotarli na trakt, podkowy uderzyły miękko o ubitą ziemię, a jeszcze później całkiem ucichły. Spojrzał w dół i zobaczył, że rozpościera się pod nimi nocny pejzaż zalany księżycowym blaskiem. Gdyby spadł z siodła, uderzyłby tylko o powietrze.

Mocniej chwycił się siodła. JESTEŚ GŁODNY, CHŁOPCZE? zapytał Śmierć. — Tak, proszę pana. — Słowa wybiegły prosto z Mortowego żołądka, bez pośrednictwa mózgu.

Śmierć skinął głową i ściągnął wodze. Koń zatrzymał się w powietrzu. W dole migotała kolista panorama Dysku. Tu i tam pomarańczowo lśniło miasto, w ciepłych morzach wokół krawędzi widać było sugestię fosforescencji. Uwięzione w głębokich dolinach światło dnia Dysku, nieco ciężkie i powolne[1], parowało niby srebrzysta mgła.

Przyćmiewał ją jednak blask sięgający ku gwiazdom od samej Krawędzi. Potężne strumienie światła falowały migocząc wśród nocy. Wysokie złociste mury otaczały cały świat.

— Piękne — szepnął Mort. — Co to jest?

SŁOŃCE JEST W TEJ CHWILI POD DYSKIEM, wyjaśnił Śmierć.

— I każdej nocy tak to wygląda?

KAŻDEJ. NATURA TAKA JUŻ JEST.

— A czy ktoś o tym wie?

JA. TY BOGOWIE. NIEZŁE, CO?

— Jak nie wiem co!

Śmierć pochylił się w siodle i spojrzał z góry na królestwa tego świata.

NIE WIEM JAK TY, powiedział. ALE JA Z ROZKOSZĄ ZAMORDUJĘ PORCJĘ CURRY.

* * *

Chociaż dawno już minęła północ, w bliźniaczym mieście Ankh-Morpork szalało życie. Mort sądził, że w Owczej Wólce panuje ruch, ale w porównaniu z chaosem na tutejszych ulicach, tamto miasteczko przypominało raczej… hm, kostnicę.

Poeci próbowali opisać Ankh-Morpork. Bez sukcesów. Może z powodu niepojętej, gorliwej żywotności miasta, a może dlatego, że miasto z milionem mieszkańców i bez żadnej kanalizacji jest zbyt mało subtelne dla poetów, którzy preferują żonkile i trudno im się dziwić. Dlatego powiedzmy tylko, że Ankh-Morpork jest tak pełne życia jak dojrzewający ser w upalny dzień, głośne jak klątwa w katedrze, jaskrawe jak plama oleju, barwne jak siniak i szumiące od działalności, interesów, ruchu i czystej, rozbuchanej aktywności niczym zdechły pies na kopcu termitów.

Stały tam świątynie z otwartymi na oścież wrotami, wypełniając ulice dźwiękami gongów, cymbałów, czy też — w przypadku co bardziej konserwatywnych religii fundamentalistycznych — krótkimi wrzaskami ofiar. Były sklepy, których niezwykłe towary wysypywały się na chodniki. Zdawało się, że jest też sporo przyjaźnie nastawionych młodych dam, których nie stać na porządne odzienie. Były pochodnie, żonglerzy i wszelkiej maści dostawcy natychmiastowej transcendencji.

Kiedy Śmierć kroczył wśród tłumów, Mort spodziewał się niemal, że będzie sunął między ludźmi niby dym. Nie miał racji. Śmierć po prostu szedł przed siebie, a ludzie jakoś dryfowali na boki.

Mort nie miał takiego szczęścia. Rozstępująca się przed jego nowym mistrzem ciżba zwierała się znowu akurat na czas, żeby stanąć mu na drodze. Deptano mu po palcach, szturchano w żebra, ludzie próbowali mu sprzedać nieprzyjemne przyprawy albo warzywa o sugestywnych kształtach, a jakaś podstarzała dama stwierdziła — wbrew oczywistym faktom — że wygląda na dojrzałego młodego człowieka, który na pewno chciałby się zabawić.

вернуться

1

Praktycznie wszystko jest szybsze od światła Dysku, leniwego i poskromionego, całkiem niepodobnego do zwykłego światła. Jedyne, co, jak wiadomo, porusza się prędzej od zwykłego światła, to — według filozofa Ly Tin Wheedle — monarchia. Uczony rozumował w następujący sposób: nie można mieć więcej niż jednego króla, a tradycja wymaga, żeby między kolejnymi królami nie było przerwy. Jeśli zatem król umiera, sukcesja dociera do następcy natychmiastowo. Zapewne, jak stwierdził, nośnikami monarchii są jakieś cząstki elementarne: królony, a prawdopodobnie również królowony. Oczywiście, monarchia czasem upada, jeśli cząstka taka w locie zderzy się z antycząstką czyli republikonem. Ambitne plany, by wykorzystać to odkrycie do przesyłania wiadomości, co wymagałoby ostrożnego torturowania jakiegoś pomniejszego króla w celu modulacji sygnału, nie zostały do końca dopracowane, ponieważ wtedy właśnie zamknięto bar.