Выбрать главу

Podstarzały mag, który na sąsiednim fotelu przycinał sobie brodę, zesztywniał słysząc te posępne, ołowiane dźwięki. Obejrzał się. A gdy Śmierć odwrócił się — dla lepszego efektu bardzo powoli — i uśmiechnął szeroko, zbladł i wymamrotał kilka ochronnych zaklęć.

Po kilku minutach, czując się trochę skrępowany i nagi nad uszami, Mort maszerował z powrotem do stajni, gdzie Śmierć zostawił konia. Spróbował nonszalanckiego kroku, jako że nowa fryzura i ubranie zdawały się tego wymagać. Nie całkiem mu wychodziło.

* * *

Mort zbudził się.

Leżał nieruchomo wpatrzony w sufit, a jego pamięć szybko odtworzyła poprzedni dzień i wszystkie wydarzenia skrystalizowały się w umyśle niczym kostki lodu.

Nie mógł spotkać Śmierci. Nie mógł jeść kolacji w towarzystwie szkieletu o lśniących błękitnych oczach. To musiał być dziwaczny sen. Nie mógł jeździć na oklep na wielkim białym rumaku, który wbiegł kłusem na niebo, a potem ruszył…

…gdzie?

Odpowiedź napłynęła do mózgu z nieuchronnością wezwania podatkowego.

Tutaj.

Niepewne dłonie sięgnęły do ostrzyżonych włosów, potem zjechały w dół, do pościeli z jakiegoś śliskiego materiału. O wiele cieńszego niż wełna, jakiej używali w domu, szorstka i zawsze trochę pachnąca owcami. Ta tkanina była w dotyku jak ciepły, suchy lód.

Szybko poderwał się z łóżka i zbadał wzrokiem pokój.

Przede wszystkim był duży, większy niż cały dom w rodzinnej wiosce. I suchy, suchy niby wiekowe grobowce pod starożytną pustynią. Powietrze smakowało, jakby ktoś gotował je całymi godzinami, a potem zaczekał, aż wystygnie. Dywan pod stopami był tak gruby, że mógłby ukryć całe plemię Pigmejów, a kiedy Mort po nim chodził, materiał wydawał elektryczne trzaski. Wszystko zaś mieniło się odcieniami fioletu i czerni.

Spojrzał na siebie: był ubrany w długą, białą nocną koszulę. Starannie złożone ubranie leżało na krześle obok łóżka. Krzesło — nie mógł tego nie zauważyć — było delikatnie rzeźbione w motyw czaszki i kości.

Mort usiadł na skraju łóżka i zaczął się ubierać. Myśli tłukły się po jego głowie jak oszalałe.

Ostrożnie uchylił ciężkie dębowe drzwi i poczuł się dziwnie rozczarowany, gdy nie zatrzeszczały złowieszczo.

Za drzwiami rozciągał się pusty, wyłożony drewnem korytarz. Grube żółte świece płonęły w lichtarzach na ścianie. Mort wysunął się cicho i ruszył wzdłuż niej na palcach. Po chwili natrafił na schody. Pokonał je sprawnie, nie spotykając niczego potwornego. Dotarł w ten sposób do miejsca, które wyglądało jak korytarz z mnóstwem drzwi. Było tu sporo czarnych, pogrzebowych kotar i szafkowy zegar, którego tykanie przypominało bicie serca góry. Obok ktoś ustawił stojak na parasole.

A w stojaku tkwiła kosa.

Mort przyjrzał się kolejno wszystkim drzwiom. Wydawały się ważne. Na framugach wyrzeźbiono znajomy już motyw czaszki i kości. Podszedł do najbliższych i wtedy za jego plecami rozległ się jakiś głos.

— Nie wolno ci tam wchodzić, chłopcze.

Kilka sekund minęło, zanim zdał sobie sprawę, że słowa nie zabrzmiały w umyśle, ale że słyszy prawdziwy ludzki głos powstały w krtani i przeniesiony do jego uszu wygodnym systemem drgań powietrza, tak jak zaplanowała natura. Natura zadała sobie sporo trudu, by zabrzmiało te sześć słów, wypowiedzianych nieco złośliwym tonem.

Odwrócił się. Za nim stała dziewczyna, mniej więcej jego wzrostu i może o kilka lat starsza. Miała srebrzyste włosy, oczy lśniące perłowo i ciekawą, choć raczej niepraktyczną suknię, jaką zwykle noszą tragiczne heroiny, które przypinają do łona pojedynczą różę i spoglądają w zadumie na księżyc. Szkoda, że Mort nigdy nie słyszał określenia „prerafaelicka”, ponieważ pasowałoby ono niemal doskonale. Co prawda takie dziewczęta są zwykle wiotkie, niemal półprzeźroczyste, ta natomiast sugerowała raczej czekoladki spożywane w zbyt dużych ilościach.

Przyglądała mu się, przechylając głowę w bok i z irytacją stukając stopą o podłogę. Nagle wyciągnęła rękę i mocno uszczypnęła go w ramię.

— Au!

— Hmm… Rzeczywiście jesteś prawdziwy — stwierdziła. — Jak ci na imię, chłopcze?

— Mortimer. Wołają mnie Mort — odparł, rozcierając rękę. — Dlaczego to zrobiłaś?

— Będę cię nazywała Chłopcem — oświadczyła. — I chyba sam rozumiesz, że nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Ale skoro już chcesz wiedzieć, to myślałam, że jesteś martwy. Wyglądasz na martwego. Mort milczał.

— Straciłeś mowę?

Mort tymczasem liczył do dziesięciu.

— Nie jestem martwy — powiedział w końcu. — Przynajmniej nie wydaje mi się. Trudno to wytłumaczyć. A kim ty jesteś?

— Możesz mnie nazywać panienką Ysabell — oznajmiła wyniośle. — Ojciec mówił, że musisz coś zjeść. Chodź za mną.

Ruszyła ku innym drzwiom. Mort podążył za nią w odległości akurat odpowiedniej, żeby zamykając się uderzyły go w łokieć.

Za drzwiami była kuchnia — długa, niska i ciepła, z miedzianymi patelniami zwisającymi u sufitu i ogromnym żelaznym piecem zajmującym całą ścianę. Przed piecem stał jakiś staruszek, smażył jajka na bekonie i pogwizdywał przez zęby.

Zapach z drugiego końca kuchni pobudził kubeczki smakowe Morta sugerując, że jeśli tylko wezmą się w garść, mogą naprawdę nieźle się zabawić. Mort zauważył, że idzie naprzód, chociaż nie dyskutował o tym z nogami.

— Albercie — warknęła Ysabell. — Jeszcze jeden na śniadanie. Mężczyzna obejrzał się powoli i skinął jej bez słowa. Dziewczyna spojrzała na Morta.

— Można by się spodziewać — oświadczyła — że mając do wyboru chłopców z całego Dysku, ojciec znajdzie kogoś lepszego niż ty. Trudno, musisz wystarczyć.

Wymaszerowała dumnie, z kuchni, trzaskając za sobą drzwiami.

— Muszę wystarczyć na co? — zapytał Mort, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

W pomieszczeniu panowała cisza, zakłócana tylko skwierczeniem patelni i trzaskiem węgla w gorącym sercu pieca. Mort zauważył na klapie piekarnika napis „Mały Moloch (Pat.)”.

Kucharz nie zwracał na niego uwagi, więc przysunął sobie krzesło i usiadł przy wyszorowanym do białości stole.

— Pieczarki? — zapytał staruszek nie odwracając głowy.

— Hm… Co?

— Pytałem, czy chcesz z pieczarkami.

— A tak… Przepraszam. Nie, dziękuję.

— Jak sobie życzysz, młody paniczu.

Odwrócił się i ruszył do stołu.

Nawet kiedy już się przyzwyczaił, Mort zawsze wstrzymywał oddech widząc idącego Alberta. Sługa Śmierci należał do tych chudych mężczyzn ze szpiczastymi nosami, którzy zawsze wyglądają, jakby nosili zamszowe rękawiczki — nawet kiedy nie noszą. Jego chód składał się z serii skomplikowanych poruszeń. Albert pochylał się do przodu, a jego lewe ramię zaczynało się przesuwać, z początku wolno, ale natychmiast nabierając prędkości; i nagle, kiedy obserwator spodziewał się już, że odpadnie na wysokości łokcia, przesuwało się w dół, wzdłuż ciała do nóg, popychając właściciela naprzód niby sprintera o kulach. Patelnia zakreśliła w powietrzu ciąg skomplikowanych krzywych, by wreszcie znieruchomieć tuż nad talerzem Morta.

Albert oczywiście nosił akurat takie półokrągłe okulary, by mógł spoglądać ponad szkłami.

— Możesz dostać jeszcze owsiankę na dokładkę — oznajmił i mrugnął, najwyraźniej włączając Morta do ogólnoświatowego owsiankowego spisku.

— Przepraszam bardzo — odezwał się Mort. — Ale gdzie ja właściwie jestem?

— Nie wiesz? To domostwo Śmierci, mój chłopcze. Przywiózł cię tu wczoraj w nocy.