Выбрать главу

— Orr! We własnej osobie!

Brooke przechodzi chwiejnie przez tłum ludzi i kołyszący się labirynt podwieszonych stołów, krzeseł, kanap i zasłon. Po drodze przestę-puje jakieś chrapiące ciało.

Pijani klienci Dissy Pitton rzadko pozostają pod stołem przez dłuższy czas. Zwykle lądują na podłodze w jakiejś odległej części lokalu, zachęceni przez na pozór bezkresną płaszczyznę tekowej podłogi do pełzania na czworakach, powodowani jakimś głęboko zakorzenionym instynktem infantylnego wścibstwa lub może pragnieniem przeistoczenia się w ślimaka.

— Dobrze, że przyszedłeś, Orr — mówi Brooke, chwytając mnie za ramię. Spogląda na kapelusz z szerokim rondem, który ściskam w rękach, i dodaje: — Fajny kapelusz. — Prowadzi mnie w stronę odległego stolika.

— Owszem — odpowiadam, wręczając mu go. — Kto go potrzebował? Czemu ma służyć?

— Słucham?

Brooke zatrzymuje się; obraca kapelusz w dłoniach. Zdezorientowany patrzy na denko, jak gdyby szukał tam wskazówki.

— Prosiłeś o kapelusz z szerokim rondem, pamiętasz? — wyjaśniam. — Chciałeś, bym go przyniósł.

— Hmm — mruczy Brooke i prowadzi mnie do grupki osób zebranych wokół stolika. Rozpoznaję Bakera i Fowlera, dwóch inżynierów, kolegów Brooke’a. Właśnie próbują wstać. Brooke nadal ma zakłopotaną minę. Uważnie ogląda kapelusz.

— Brooke — mówię, starając się nie okazywać rozdrażnienia. — Niecałe pół godziny temu prosiłeś, bym przyniósł ten cholerny kapelusz. To niemożliwe, byś o tym zapomniał.

— Jesteś pewien, że prosiłem dziś wieczorem? — pyta sceptycznie.

— Brooke, przecież zadzwoniłeś! Zaprosiłeś mnie tu, pro…

— Słuchaj, stary — przerywa mi, czkając, i sięga po butelkę. — Napij się wina, a my już o tym pomyślimy. — Wtyka mi kieliszek do rąk. — Masz sporo do nadrobienia.

— Obawiam się, że twoje prowadzenie jest niezagrożone.

— Nie jesteś zły, prawda? — upewnia się, napełniając mi kieliszek.

— Tylko trzeźwy. Objawy są podobne.

— Więc jesteś zły.

— Nie jestem.

— Czemu jesteś zły?

Dlaczego odnoszę wrażenie, że Brooke tak naprawdę mnie nie słucha? To się czasem zdarza. Rozmawiam z ludźmi, ale powstaje w nich jakaś pustka, jak gdyby twarze w rzeczywistości były maskami, a za nimi skrywały się prawdziwe osoby — normalnie przyciśnięte do nich od środka, niczym dzieci z nosami rozpłaszczonymi na szybie wystawy sklepu ze słodyczami; w chwili gdy do nich mówię, próbując trafić im do przekonania jakąś trudną bądź niemożliwą do zaakceptowania tezą, odrywają swą jaźń od maski i zwracają ją gdzieś w głąb siebie, jakby w zakamarkach świadomości zdejmowali buty i kładli nogi na sofie, pili herbatę i zażywali wypoczynku. Wracają dopiero wtedy, gdy są zwarci i gotowi, by niestosownie skinąć głową i uczynić jakąś zupełnie oderwaną od tematu uwagę, tracącą zleżałymi myślami. Być może to moja wina. Może tylko ja tak wpływam na ludzi, może nikomu innemu się to nie zdarza.

No cóż, chyba myślę jak paranoik. Niewątpliwie gdy tylko ktoś zdobędzie się na odwagę poruszenia tego tematu w rozmowie z innymi ludźmi, okaże się, że taki wpływ jest niezwykle częsty, jeśli nie wręcz powszechny. („O tak, też miałem takie uczucie. To się zdarza! A już myślałem, że tylko mnie”).

Tymczasem inżynierom Bakerowi i Fowlerowi udało się wstać i nałożyć płaszcze. Brooke z przejęciem rozmawia z Fowlerem, który wygląda na zakłopotanego. Potem jego twarz rozjaśnia się. Mówi coś, na co Brooke reaguje skinieniem głowy, po czym wraca do mnie.

— To Bouch — mówi i podnosi swój płaszcz z oparcia kanapy.

— Słucham?

— Tommy Bouch — odpowiada, wkładając płaszcz. — To on ten kapelusz.

— Po co?

— Nie wiem — przyznaje.

— No cóż, a gdzie on jest? — pytam, rozglądając się po barze.

— Wyszedł przed chwilą — wyjaśnia i zapina płaszcz. Fowler i Baker stoją za nim, chwiejąc się niepewnie.

— Wychodzicie? — pytam raczej niepotrzebnie.

— Musimy — odpowiada Brooke, a potem chwyta mnie za ramię i pochyla się bliżej. — Pilne spotkanie u pani Hanover.

— Pani… — zaczynam i nie kończę. U Pani Hanover to licencjonowany dom publiczny. Wiem, że Brooke odwiedza go od czasu do czasu z kumplami, i podejrzewam, że bywają w nim głównie inżynierowie. Zapraszano mnie już wcześniej, ale dałem wyraźnie do zrozumienia, że chodzenie tam mnie nie interesuje. Jak zapewniłem Brooke’a, moja powściągliwość bierze się nie ze skrupułów moralnych, lecz z próżności, ale przypuszczam, że nadal sądzi, iż jestem — pod maską rozmów o seksie, polityce i religii — świętoszkiem.

— Nie sądzę, byś chciał iść z nami, prawda? — mówi.

— Nie, dziękuję.

— Hmm, tak właśnie myślałem — stwierdza, kiwając głową. Znowu chwyta mnie za ramię i zbliża usta do mojego ucha. — Rzecz w tym, Orr, że sytuacja jest trochę niezręczna…

— Co?

Przyglądam się, jak inżynier Fowler rozmawia z młodym długowłosym mężczyzną, który siedzi za nim, w ciemnościach. Następny młodzieniec leży na stoliku za nim.

— To córka Arrola — tłumaczy Brooke, spoglądając przez ramię.

— Kto?

— Córka Głównego Inżyniera Arrola — szepcze. — Bo widzisz, ona tak jakby przyłączyła się do nas, a jej brat zalał robaka i zasnął, więc jeżeli teraz wyjdziemy, nie będzie nikogo, kto… Słuchaj, nie miałbyś chyba nic przeciwko… rozmowie z nią, prawda?

— Brooke, najpierw dzwonisz do mnie o piątej nad ranem, potem… — mówię ozięble i na tym poprzestaję.

Baker, wspierany przez niespokojnego Fowlera, wpada na Brooke i mówi:

— Chyba powinniśmy już iść. Nie czuję się zbyt… — Inżynier Baker milknie, wygląda na to, że czka. Wydymają mu się policzki. Przełyka ślinę, krzywi się i kiwa głową w stronę schodów prowadzących na niższe piętro.

— Musimy iść, Orr — pośpiesznie stwierdza Brooke, łapiąc Bakera za ramię, podczas gdy Fowler chwyta go za drugie. — Do zobaczenia. Dzięki za zaopiekowanie się dziewczyną. Przykro mi, ale sam musisz się przedstawić. — Cała trójka przeciska się obok mnie; Brooke wpycha mi do rąk kapelusz. Fowler ciągnie Bakera ku schodom, z Brookiem na holu, drugiej ręce Bakera. — Jeśli spotkam Tommy’ego Boucha, powiem mu o kapeluszu.

Idą chwiejnym krokiem przez tłum w stronę schodów. Gdy się odwracam, moją uwagę przyciąga młody mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał Fowler; unosi spojrzenie dość podpuchniętych oczu i uśmiecha się do mnie.

Pomyłka. To nie młody mężczyzna, a młoda kobieta. Ma na sobie ciemny, dobrze skrojony garnitur z szerokimi spodniami, brokatową kamizelkę z zawieszonym na niej ostentacyjnym złotym łańcuchem i białą bawełnianą koszulę. Kołnierzyk koszuli jest rozpięty, zwisa zeń czarna, rozwiązana muszka. Do tego czarne buty. Jej włosy są ciemne, sięgają ramion. Siedzi na krześle bokiem, z jedną nogą założoną pod siebie. Unosi ciemną zakrzywioną brew; podążam oczyma za jej spojrzeniem w miejsce, gdzie tercet podpierających się inżynierów, którzy właśnie odeszli od stolika, próbuje przepłynąć w ścisku na szczycie schodów.