Выбрать главу

Nasi przeciwnicy gapili się na nas przez dym.

Moje mieszkanie znajduje się wysoko w tym segmencie mostu blisko szczytu i niedaleko jednego z wierzchołków zgniecionego sześciokąta, który przypomina swoim kształtem. Wygląda na to, że zasługuję na tę wysoką pozycję, ponieważ jestem jednym z czołowych pacjentów doktora Joyce’a. Pokoje są szerokie i wysokie, a ich ściany od strony morza to przeszklone dźwigary samego mostu. Mogę spoglądać — z około czterystu metrów lub więcej — w kierunku, który nazywamy śródrzeczem. To znaczy mogę wtedy, gdy widoku nie przesłaniają szare chmury, często zatapiające most od góry.

Gdy przybyłem tutaj ze szpitala, pokoje mojego mieszkania były zupełnie puste — poprawiłem ich wygląd, dodając kilka użytecznych i ozdobnych mebli oraz skromną, lecz starannie dobraną kolekcję małych obrazów, statuetek i rzeźb. Obrazy w większości pokazują detale mostu lub morze. Mam też kilka pięknych płócien przedstawiających jachty i kutry rybackie. Rzeźby to głównie postacie robotników mostowych zastygłych w brązie.

Jest ranek i właśnie się ubieram. Robię to powoli, przemyślanymi etapami. Mam bogatą garderobę; wydaje mi się, że grzeczność wymaga, by otrzymawszy tyle dobrze uszytych rzeczy, zastanowić się trochę nad ich wykorzystaniem. Ostatecznie, stanowią pewien język; nie tyle mówią o nas wszystko, ile są tym, co decyduje, co się mówi.

Pracownicy służb mostu mają oczywiście uniformy i nie muszą się każdego rana martwić o to, co na siebie włożyć. Jednak moja zazdrość o ich sposób życia od tego się zaczyna i na tym kończy; akceptują swój los i swoją pozycję w społeczeństwie z potulnością która mnie zadziwia i rozczarowuje zarazem. Ja nie zgodziłbym się być kanalarzem lub górnikiem przez całe życie, lecz ci ludzie wpasowują się w konstrukcję niczym szczęśliwe małe nity, przywierają i lgną do swojego miejsca jak warstwy farby.

Czeszę włosy (kruczoczarne w przyjemny dla oka sposób i na tyle kręcone, by sprawiały wrażenie gęstych) i wybieram fular oraz pasujący doń emaliowany zegarek kieszonkowy. Przez chwilę podziwiam moje wysokie, arystokratyczne odbicie i sprawdzam, czy mankiety są równe, kamizelka dobrze leży, kołnierz jest prosty i tym podobne rzeczy.

Jestem gotowy do śniadania. Należałoby pościelić łóżko i schować bądź wyczyścić wczorajsze ubranie, ale na szczęście szpital bardzo taktownie przysyła ludzi zajmujących się tego rodzaju sprawami. Idę wybrać kapelusz i nagle przystaję.

Telewizor sam się włączył z cichym trzaskiem. Zaczyna syczeć. Początkowo, przechodząc do salonu, myślę, że mi się zdawało, że to rura — wodna lub gazowa — wydaje ten dźwięk, ale nie, ekran wbudowany w ścianę się świeci. Pokazuje ten sam obraz co przedtem: milczący i nieruchomy mężczyzna w łóżku. Wyłączam odbiornik. Obraz znika. Znowu go włączam; chory mężczyzna znów się pojawia, a wciskanie przełącznika kanałów nic nie daje. Światło jest inne. Wydaje się, że w ścianie po przeciwległej stronie łóżka, za otaczającą je aparaturą, osadzono okno. Uważnie szukam jakichś dodatkowych wskazówek. Obraz jest dla mnie zbyt ziarnisty, bym mógł odczytać któryś z napisów na aparatach; nie potrafię nawet ocenić, w jakim są języku. Jak to możliwe, by telewizor sam się włączał? Gaszę go i słyszę brzęczenie na zewnątrz.

Przez okno pokoju wyglądam na błękitny, pogodny dzień. Obok mostu, od strony Królestwa, przelatują samoloty w szyku — trzy identyczne, dość ciężkie z wyglądu jednopłatowce, lecące jeden nad drugim. Znajdujący się najniżej samolot leci mniej więcej na moim poziomie, środkowy jest piętnaście metrów nad nim, a lecący najwyżej — następnych piętnaście nad środkowym. Mijają mnie z warkotem silników, lśniąc śmigłami; z ogona każdego samolotu strzelają, na pozór przypadkowo, ciemne kłęby dymu. Czarne chmurki wiszą w powietrzu, rozciągnięte niczym jakiś dziwny szyfr. Długi ślad dymnych sygnałów znaczy drogę samolotów, znikając na wysokości odległego Miasta, jak dziwny powietrzny płot.

Intryguje mnie to, a jednocześnie podnieca. Odkąd jestem na moście, nie słyszałem o żadnych samolotach, nawet o latających łodziach, które mostowi inżynierowie i naukowcy najwyraźniej potrafią budować i obsługiwać.

Te samoloty nie miały widocznego podwozia — z pewnością nie miały pływaków — i w ogóle wyglądało na to, że nie mogą startować z wody; przypuszczalnie mają chowane koła i przylatują z lotniska na lądzie. Dodało mi to odwagi.

Kłęby czarnego dymu odpływają z lekkim wiatrem, zmierzając ku Miastu. Po drodze rozmywają się w błękitnym niebie. Dźwięk silników samolotów również zanika. Rzednące czarne chmury tworzą niewyraźny wzór; grupują się w dokładnie oddzielone siatki o dziewięciu oczkach. Obserwuję sunące grupy chmur i czekam, aż łączące się dymki utworzą litery lub liczby albo jakieś inne rozpoznawalne kształty, lecz po paru minutach zostaje jedynie niewyraźna zasłona, powoli pchana ku Miastu podmuchami wiatru, niczym gigantyczny szal z pobrudzonej gazy.

Kręcę głową.

Przy drzwiach przypominam sobie o wadliwie działającym telewizorze. Kiedy jednak próbuję dodzwonić się do zakładu naprawczego, okazuje się, że telefon nie działa: linia przesyła do mnie serię wolnych, nieregularnych sygnałów. Pora iść. Świat — a w każdym razie most — może wariować, ale człowiek musi jednak zjeść jakieś śniadanie.

Na korytarzu przy windzie rozpoznaję mojego sąsiada. Obserwuje mosiężną wskazówkę na przypominającej zegar tarczy wskaźnika pięter nad zamkniętymi drzwiami, niecierpliwie stukając stopą w podłogę. Ma na sobie uniform starszego referenta ds. rozkładu jazdy. Wzdrygnął się nieco; wykładzina stłumiła pewnie moje kroki.

— Dzień dobry — mówię, gdy wskaźnik pięter powoli wędruje w górę. Facet mruczy coś pod nosem. Wyciąga kieszonkowy zegarek i spogląda nań; jego stopa porusza się szybciej. — Pewnie nie widział pan tych samolotów, prawda? — pytam.

Patrzy na mnie dziwnie.

— Słucham?

— Samoloty. Te, które przeleciały obok… niecałe dziesięć minut temu.

Mężczyzna wlepia we mnie wzrok. Mruga oczyma, gdy spogląda na przegub mojej ręki; dostrzega plastikową szpitalną bransoletkę. Rozlega się dzwonek windy.

— A tak — mówi urzędnik. — Owszem. Samoloty. Oczywiście.

Drzwi rozsuwają się gładko. Sąsiad rozgląda się po wyłożonym boazerią i ozdobionym mosiądzem wnętrzu oczekującej windy, gdy gestem pokazuję mu, żeby wszedł pierwszy. Znowu badawczo spogląda na zegarek, mamrocze: — Pan wybaczy — i pośpiesznie odchodzi korytarzem.

Zjeżdżam na dół sam. Gdy winda, turkocząc, przesuwa się w dół szybu, z okrągłej, obitej skórą ławki przyglądam się falującej powierzchni wody w akwarium stojącym w kącie. Przy drzwiach znajduje się telefon.

Mosiężny aparat jest ciężki. Przez moment nie słyszę nic, a potem parę brzęczących sygnałów, które z początku przypominają brzmieniem dziwne dźwięki, które słyszałem w telefonie w moim mieszkaniu. Niebawem zastępuje je głos zarozumiałej telefonistki z centrali:

— Tak, słucham? Z kim pan chce rozmawiać? W pewnym sensie czuję ulgę.

— Poproszę z Działem Napraw i Konserwacji.

— Teraz?

Winda zwalnia, zbliżając się do piętra, na którym chcę wysiąść.

— Nie, nieważne — mówię i odkładam słuchawkę.

Wychodzę z windy na jednym z górnych arkadowych pomostów, skąd żwawym krokiem idę — obok sklepików oferujących świeże produkty, przywiezione właśnie porannymi pociągami towarowymi — do baru śniadaniowego Wysepki. Przystaję przy małym straganie z kwiatami i wybieram goździk, który będzie ładnie kontrastował z zegarkiem i fularem.