Detlef i ja znów byliśmy razem. Zupełnie jakbyśmy się w ogóle nie rozstawali. Żadne z nas nie mówiło o tych tygodniach, kiedy omijaliśmy się z daleka w „Soundzie”. Znów było tak pięknie, jak w tamtą niedzielę, kiedy gotowałam dla niego i razem jedliśmy obiad.
Chyba byłam szczęśliwa, że stało się to, co się stało. Gdybym nie spróbowała heroiny, nigdy nie byłabym już z Detlefem. Wmawiałam sobie, że będę ćpać tylko na weekendach. Każdy, kto zaczyna z heroiną, sobie to wmawia, chociaż nie znam nikogo, komu by się udało. Poza tym wmówiłam sobie, że potrafię uratować Detlefa przed całkowitym popadnięciem w nałóg. To były takie kłamstewka, którymi się uspokajałam.
W podświadomości prawdopodobnie wcale w nie nie wierzyłam. Kiedy ktoś mnie pytał o heroinę, zaraz byłam wpieniona. Od razu wrzeszczałam: – Spierdalaj. – Jak po pierwszym niuchu, kiedy przyczepiła się do mnie Astryd, i zaczęłam nienawidzić wszystkich dziewczyn w moim wieku, po których poznawałam, że są na tej samej drodze, co ja. Rozpoznawałam je w metrze i w dyskotece, te wszystkie smarkate próbujące haszu i LSD, które starały się już ubierać jak stare ćpunki, te dwunasto – i trzynastoletnie giganciary, pętające się po „Soundzie”. Mówiłam wtedy do siebie: Ta głupia mała pipa skończy na heroinie. – Chociaż normalnie jestem bardzo zrównoważona, te dziewczyny budziły we mnie autentyczną agresję. Zupełnie na serio ich nienawidziłam. Nigdy nie wpadłam na to, że właściwie nienawidzę samej siebie.
Niuchałam regularnie przez parę weekendów, ale potem faktycznie zrobiłam dwutygodniową pauzę. Żadna trudność, wmawiałam sobie. Fizycznie zresztą wcale nie poczułam się gorzej. Ale znowu wylazło to bagno, co zwykle. Nic mi się nie chciało, znowu zaczęłam kłócić się z mamą. To było na krótko przed feriami wielkanocnymi 1976.
W pierwszą sobotę ferii siedziałam w „Soundzie” na ławce przy schodach i znów tak naprawdę nie wiedziałam, po co tam siedzę. Po schodach zeszły dwie dziewczynki, takie po około dwunastu lat, ale zrobione na szesnastki, szminka, biustonosz. Ja też opowiadałam każdemu, kto mnie dokładnie nie znał, że mam szesnaście lat, i malowałam się, żeby na tyle wyglądać. Od razu poczułam niesamowitą niechęć do tych dwóch dziewczyn. Ale potem zaczęły mnie interesować. Nie spuszczałam ich z oka.
Po ich zachowaniu od razu poznałam, że szukają kontaktu. Chciały się wkręcić do jakiejś paczki. A najbardziej odpowiadaliby im prawdziwi narkomani, pomyślałam sobie. Znały już zresztą Richiego, szefa kuchni w „Soundzie”. Jako jedyny z pracujących w „Soundzie” był trochę starszy, gdzieś tak pod czterdziestkę. Lubił dziewczynki w tym wieku. Taki dobry wujcio dziewczyn na gigancie. No więc te dwie smarkule gadały sobie z Richiem przez kontuar. Musiały zauważyć, że je obserwuję. Co chwila zresztą patrzyły w moją stronę. Pewnie dlatego, że byłam w ich wieku. Potem jedna z nich do mnie podeszła. Miała naprawdę niewinną twarz aniołka Powiedziała, że nazywa się Babsi, i zapytała, czy nie miałabym dla niej porcji kwasu.
Powiedziałam jej: – Daj sobie spokój. Nie warto. Po cholerę ci kwas. – Sprawiała mi przyjemność świadomość wielkiej przewagi, jaką nad nią miałam. Niech się nauczy, że kogoś, kto ma za sobą doświadczenia z heroiną, nie napada się tak po prostu z powodu kwasu. Pewnie imponowałam jej tak samo, jak mnie parę miesięcy temu ludzie, którzy zaszli już dalej w hierarchii nałogowców. Babsi powiedziała, że chce mi postawić sok wiśniowy i zaraz wróci.
Kiedy tylko odeszła, natychmiast przyszła ta druga. Nazywała się Stella. Zapytała, czego chciała Babsi. Powiedziałam, że kwasu.
Stella zapytała: – Dała ci już pieniądze? Bo wiesz, wsiąkło mi gdzieś pięć marek. Na pewno mi podwędziła. – To była typowa zagrywka Stelli. Mogłam się o tym przekonać, kiedy później zaczęłyśmy spędzać wspólnie prawie każdy dzień. Bo Babsi i Stella zostały moimi najlepszymi przyjaciółkami. Aż do czasu, kiedy nazwisko Babsi narobiło szumu w gazetach, bo była najmłodszą w Berlinie śmiertelną ofiarą heroiny.
Potem przyszła Babsi z sokiem. Gardziłam nią, ale też jakoś lubiłam za tę jej anielską twarzyczkę i nieskomplikowaną, naiwną naturę. Zaczęłyśmy gadać. Babsi i Stella wyleciały ze szkoły realnej, bo za dużo opuszczały lekcji. A wagarowały dlatego, że dostały się do paczki, w której niesamowicie paliło się hasz.
Teraz dały nogę z domu, a więc były na gigancie i chciały przeżyć coś więcej, niż daje hasz. Babsi miała dwanaście lat, Stella trzynaście.
Zaprosiłam Babsi do siebie na następny dzień przed południem. Ponieważ kompletnie nie miała łachów, dałam jej dwa swoje podkoszulki i jedne gacie. Potem ona spała w moim łóżku, a ja gotowałam obiad. Polubiłam ją teraz tak naprawdę. Następnego dnia zaprzyjaźniłam się także ze Stellą. Były takie, jak jeszcze niedawno ja sama. W ich towarzystwie czułam się nie wiem czemu jakoś lepiej niż z kompletnie zrujnowanymi narkomanami. Paliły hasz, brały kwas i dzięki nim rzeczywiście troszkę oderwałam się od ludzi, którzy mówili i myśleli tylko o heroinie. Tylko w soboty miałam tego swojego niucha. Reszta ludzi z paczki stroiła sobie ze mnie żarty, że zadaję się teraz z takimi smarkulami. Ale zupełnie się tym nie przejmowałam.
Po prostu miałyśmy o czym pogadać. Wszystkie trzy miałyśmy w domu podobne problemy. Ojciec Babsi zabił się, kiedy była jeszcze małym dzieckiem. Babsi opowiadała, że jej mama była w Berlinie Wschodnim tancerką, a potem na Zachodzie fotomodelką. Jej ojczym był znanym pianistą. Światowej sławy artysta, powiedziała Babsi. Była z niego strasznie dumna. Zwłaszcza kiedy szłyśmy do sklepu płytowego, gdzie było rzeczywiście mnóstwo płyt z jego nazwiskiem i zdjęciem na kopertach. W każdym razie ten pianista nie za bardzo się chyba o nią troszczył. Babsi mieszkała u dziadków, którzy ją adoptowali. Żyła tam jak księżniczka. Potem byłam parę razy u niej w domu. Miała zupełnie niesamowity pokój z obłędnymi meblami. Miała bombowy gramofon i stosy płyt. i zatrzęsienie ciuchów. Ale nie znosiły się z babcią, która była prawdziwą zgagą. Babsi najchętniej zamieszkałaby z powrotem z mamą. Więc rzuciła w diabły ten swój bombowy pokój i prysnęła przez to z domu.
Stella też miała piękną mamę, i też ją kochała. Ale jej ojciec zginął w czasie pożaru mieszkania. Kiedy to się stało, Stella miała chyba dziesięć lat. i od tego czasu wszystko było na głowie mamy, która nigdy nie miała dla Stelli czasu i zaczęła trochę popijać. Stella miała wtedy kompletnego świra na punkcie Muhammada Ali. Marzyła o jego sile. Wydaje mi się, że był w jej wyobraźni ojcem i kochankiem jednocześnie.
Tak więc wszystkie trzy byłyśmy na tej samej drodze. Zresztą przecież już pierwszego wieczora byłam pewna, że te dwie też skończą na heroinie. Ale kiedy przyszedł ten moment, że Stella zapytała mnie o heroinę, byłam naprawdę oburzona. Znowu się wpieniłam i zaczęłam na nią wrzeszczeć: – Wybij to sobie ze łba. I tak nikt ci nie da. Ja też rzucam to w cholerę. To w ogóle nic nie daje.
Rzeczywiście nic jej nie dałam, powiedziałam reszcie, żeby też nic Stelli nie dawali. Ale po paru dniach dostała jednak trochę od Blacky’ego, jednego chłopaka z naszej paczki, z którym się zaprzyjaźniła. A Babsi oczywiście musiała pójść w jej ślady.
No ale nie miały za wiele okazji, żeby wyprosić więcej niuchów. Wpadły w jakiejś łapance i odstawili je do domu. Na parę tygodni straciłam je z oczu.
Tymczasem robiła się wiosna i na dworze było coraz cieplej. Z pierwszymi cieplejszymi dniami w roku wiązało się dla mnie uczucie szczęścia. Prawdopodobnie zostało mi to z dzieciństwa. Bieganie na bosaka, rozbieranie się do naga, taplanie się w wodzie, rozkwitające w ogrodzie kwiaty. Wiosną 1976 daremnie czekałam na to uczucie szczęścia. Ani na chwilę nie mogłam uwolnić się od problemów, nie wiedząc nawet tak naprawdę, co to za problemy. Ale taki niuch dawno już przestał wystarczać na tydzień.