Od razu musiałam się rozebrać do goła i zaprowadzili mnie do kąpieli. Jak trędowatą. W dwóch wannach kąpali właśnie dwie kopnięte baby. Wsadzili mnie do trzeciej i musiałam się wypucować pod kontrolą. Nie dostałam już z powrotem ubrania. Zamiast tego dali mi jakieś gacie, które wisiały mi aż gdzieś pod kolanami i które musiałam bez przerwy podtrzymywać, żeby nie zjechały. Do tego jakąś mocno znoszoną koszulę nocną. Potem wzięli mnie na oddział na obserwację. Byłam jedyna normalna na sześćdziesiąt bab. Wszystkie były zdrowo trzepnięte. Z wyjątkiem jednej. Nazywali ją Piippi.
Piippi przez cały czas miała coś do roboty. Starała się być jak najbardziej przydatna i wyręczała pielęgniarki w czym tylko mogła. Z Piippi sobie gadałam. Nie wyglądała na wariatkę, tylko jakoś tak wolno myślała. Już piętnaście lat była tu na obserwacji. Piętnaście lat temu rodzinka wpakowała ją do Bonnies Ranch. Najwyraźniej nigdy jej tu na nic nie leczyli. Zwyczajnie została już na obserwacji. Może dlatego, że tak się tu przydawała. Pomyślałam sobie, że coś tu musi być nie w porządku, jak się trzyma kogoś piętnaście lat na obserwacji tylko dlatego, że trochę wolniej myśli.
Następnego dnia wizytował mnie cały zespół lekarzy. To znaczy większość tych łapiduchów, którzy bezczelnie gapili się na mnie w tej koszulinie, to byli pewnie studenci. Szef całej tej bandy zadał mi kilka pytań, a ja całkiem naiwnie zaczęłam mówić, że za parę dni chciałabym pójść na leczenie, a potem gdzieś do jakiegoś internatu w RFN, żeby zrobić maturę. Co chwilę mówił „tak, tak”, pewnie jak to zwykle w rozmowie z wariatami.
Kiedy już położyłam się z powrotem do łóżka, zaczęły mi się przypominać wszystkie kawały o wariatach. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie nagadałam jakichś głupot, bo patrzyli na mnie, jak na takiego, co mówi, że jest Napoleonem. Nagle poczułam strach, że tak jak Piippi na zawsze zostanę na obserwacji, aż zupełnie skapcanieję w tej starej koszuli nocnej i potwornych gaciach.
Ale po dwóch dniach przenieśli mnie z obserwacji na oddział B, bo nie miałam już żadnych objawów. Dostałam z powrotem swoje łachy i nawet pozwolili mi jeść nożem i widelcem, a nie łyżką dla dzieci, jak na obserwacji.
Na oddziale były jeszcze trzy inne narkomanki, które znałam z miasta. We cztery siadałyśmy zawsze przy jednym stoliku, który reszta od razu zaczęła nazywać „stolikiem terrorystek.
Jedna z tych dziewczyn, Lianę, miała już spore doświadczenie więzienne.
Też twierdziła, że w Bonnies Ranch jest gorzej niż w kiciu. Przede wszystkim dlatego, że tam nie ma żadnych kłopotów z dojściem do hery, a tutaj strasznie trudno.
Jak na razie było całkiem wesoło, bo byłyśmy we cztery. Mimo to powoli zaczynałam wpadać w panikę, bo żaden lekarz nie potrafił mi rozsądnie odpowiedzieć, kiedy pójdę na terapię. Mówili tylko „jeszcze się zobaczy” i inne takie, jak do wariatów.
Umowa z mamą i z Urzędem do Spraw Nieletnich była taka, że w Bonnies Ranch mam zostać cztery dni, żeby mieli pewność, że już jestem odtruta. A potem mieli mnie skierować na terapię. Tymczasem mimo, że sama się odtrułam i przyszłam tu prawie „czysta”, o terapii jakoś cicho.
Najgorsze stało się po paru dniach. Przynieśli mi jakiś papier, gdzie miałam podpisać, że zostanę w zakładzie dobrowolnie przez trzy miesiące. Oczywiście odmówiłam i chciałam, żeby mnie natychmiast wypuścili. Powiedziałam, że zgłosiłam się dobrowolnie, więc mogę stąd wyjść, kiedy mi się spodoba. Wtedy przyszedł ordynator i powiedział, że jak nie podpiszę zgody na trzy miesiące, to załatwi przymusowy pobyt na sześć.
Czułam się kompletnie wyrolowana. Zaczęłam się potwornie bać. Nagle uświadomiłam sobie jasno, że jestem kompletnie zależna od tych idiotycznych lekarzy. Skąd mogłam wiedzieć, jaką mi tu wykombinują diagnozę. Mogli mi wkleić jakąś ciężką neurozę albo nawet schizofrenię czy nie wiem co jeszcze. Jako pacjent wariatkowa człowiek nie ma nawet najmniejszych praw. Normalnie pomyślałam sobie: no to będzie z tobą jak z Piippi.
Najgorsze, że nagle sama już nie wiedziałam, na ile jestem wariatką, a na ile nie. Neurozę miałam w każdym razie bankowo. Z rozmów w poradniach dowiedziałam się przynajmniej tyle, że nałóg to neuroza, działanie z przymusu. Myślałam o tym wszystkim, co dotychczas robiłam. Te wielokrotne odtrucia i od razu znowu to samo, chociaż dokładnie wiedziałam, że kiedyś sama się tym zabiję. Cały ten syf, jakiego zdążyłam narobić w swoim krótkim życiu, to, co wyprawiałam z mamą, to, jak odnosiłam się do innych ludzi. Normalne to nie było na pewno. To znaczy, że muszę mieć zdrowego pierdolca. Wtedy zaczęłam się już tylko zastanawiać, jak tu ukryć przed lekarzami i pielęgniarkami, że nie jestem tak całkiem normalna.
Siostry traktowały mnie jak czubka, czyli tak jak resztę czubków. Musiałam niesamowicie brać się w garść, żeby nie reagować agresywnie. Kiedy przychodzili lekarze i zadawali pytania, to starałam się odpowiadać tak, jak nigdy bym normalnie nie odpowiedziała. Z całej siły starałam się nie być sobą, tylko kimś zupełnie innym, kimś normalnym. Jak lekarze potem odchodzili, to czułam, że mówiłam akurat wszystko nie tak, jak trzeba. Że teraz to mnie już wezmą za kompletnie sztachniętą.
Jedyne, co mi zalecili w ramach terapii, to robienie na drutach. A na to kompletnie nie miałam ochoty. Zresztą, nie wierzyłam, że mi to coś może pomóc.
W oknach były oczywiście kraty. Ale nie normalne kraty, jak w pudle, bo to przecież było co innego, tylko takie ładne, ozdobne. Wykombinowałam, jak trzeba kręcić głową, żeby ją wytknąć przez te ozdobne wygięcia i tak naprawdę patrzyć jak przez zwykłe okno. Czasem całymi godzinami tak sobie stałam i gapiłam się z, żelaznymi prętami wokół szyi. Powoli zbliżała się jesień, liście robiły się żółte i czerwone, słońce stało już dosyć nisko na niebie i jakąś godzinę świeciło między dwoma drzewami prosto w moje okno.
Czasem przywiązywałam blaszaną tackę na wełnianej nici, spuszczałam ją z okna i uderzałam o ścianę. Albo przez całe popołudnie bezskutecznie próbowałam przyciągnąć sznurkiem uplecionym z wełny jakąś gałąź, żeby zerwać listek Wieczorami myślałam sobie: Jeśli nawet nie miałaś świra, to teraz go już masz.
Nie wolno mi było nawet wyjść do ogrodu, żeby połazić w kółeczko z resztą bab. Każdy terrorysta ma prawo raz dziennie wyjść na świeże powietrze. A ja nie miałam. Istniało niebezpieczeństwo ucieczki. Słusznie uważali.
W jakiejś szafie znalazłam starą piłkę do nogi. Kopałam nią bez przerwy w zamknięte szklane drzwi i miałam nadzieję, że się zbiją. Aż mi zabrali piłkę. Waliłam głową w szyby. Ale oczywiście wszystkie były z pancernego szkła. Czułam się jak dzikie zwierzę w mikroskopijnej klatce. Całymi godzinami łaziłam wzdłuż ścian. Któregoś razu pomyślałam, że już dłużej nie wytrzymam. Musiałam pobiegać No i po prostu zaczęłam biec. Latałam tam i z powrotem po korytarzu, aż do kompletnego wykończenia, kiedy już normalnie nie mogłam.
Zwędziłam skądś nóż i nocą wydłubałyśmy, razem z Lianę, kit z takiego zamkniętego, ale nie zakratowanego okna. Szyba nie drgnęła nawet na milimetr. Następnej nocy rozebrałyśmy na kawałki łóżko i próbowałyśmy wyłamać kraty z jednego otwartego okna. Resztę bab z sali tak już wytresowałyśmy, że nawet nie próbowały podskakiwać. Niektóre z nich faktycznie uważały nas za terrorystki. Oczywiście cała ta zabawa była kompletnie bezsensowna, narobiłyśmy w dodatku takiego hałasu, że przydybali nas ci z nocnego dyżuru.
Po tych wszystkich moich numerach w tym zakładzie nie miałam już nadziei, że mnie kiedykolwiek wypuszczą. Wykańczałam się coraz bardziej. Regeneracja organizmu była tylko pozorna. Kałdun mi urósł jak diabli. Twarz wyblakła, i zapadnięta, a jednocześnie obrzmiała; jak patrzyłam w lustro, to mi wyglądała na twarz kogoś, kto już odkiblował swoje 15 lat w Bonres Ranch. Prawie w ogóle nie sypiałam. No bo prawie co noc coś się na oddziale wyrabiało, i ciągle się bałam, że przegapię jakąś okazję do ucieczki. Mimo, że to było bez sensu, co rano szykowałam się zupełnie tak, jakbym zaraz miała iść na miasto. Z niesamowitą wytrwałością szczotkowałam sobie włosy, malowałam się i zakładałam marynarkę.