Выбрать главу

Nie chciałam uwierzyć, że znowu złapałam żółtaczkę. No bo to zupełnie zwariowana sprawa. Za każdym razem, jak naprawdę dłuższy czas nic nie brałam i miałam jakąś nadzieję, od razu wyskakiwała mi ta narkomańska choroba. Kiedy bóle brzucha stały się już prawie nie do zniesienia, pojechałam z mamą do kliniki Stieglitz. Chciałam właśnie tam, bo mają bezbłędne żarcie. Przesiedziałam w izbie przyjęć dwie godziny i skręcałam się na krześle z bólu. Każda z przechodzących pielęgniarek mogła się od razu zorientować po moim żółtym pysku, co jest grane. Ale one nic. W poczekalni było pełno ludzi, były dzieci. Gdybym miała zakaźną, mogłam ich wszystkich pozarażać.

Po dwóch godzinach wstałam i zaczęłam iść. Cały czas przy ścianie, bo byłam niesamowicie osłabiona, no i te potworne bóle. Zamierzałam dowlec się jakoś na oddział zakaźny, i kiedy natknęłam się na jakiegoś lekarza, powiedziałam – potrzebuję jakieś łóżko. Nie chcę tu wszystkich pozarażać. Bo jak pan być może raczył zauważyć, mam żółtaczkę. – On na to, że sam nie może mi tu nic pomóc. Muszę przez izbę przyjęć. No to powlokłam się z powrotem.

Kiedy w końcu przyjęła mnie jakaś lekarka, i, żeby nie było zbędnych pytań od razu jej powiedziałam, że dostałam żółtaczki chyba od ćpania, to usłyszałam lodowate – Bardzo mi przykro, my się tym nie zajmujemy.

Zwyczajnie, narkomanami nikt się nie chce zajmować. No to z mamą z powrotem do taryfy. Mama okropnie klęła na lekarzy, że nic nie chcą dla mnie zrobić. Następnego dnia zawiozła mnie do szpitala Rudolf Virchow. Oczywiście strasznie mi to nie pasowało, bo przecież raz już od nich prysnęłam.

Przyszedł jakiś młody lekarz pobrać mi krew. Od razu pokazałam mu żyły, w które i tak nie ma sensu próbować: – Tu mam zrosty. Żyła nie do użytku. Musi pan wejść w tę pod spodem. Nie pionowo, trzeba ukośnie, inaczej się pan nie wkłuje.

Facet popatrzył niepewnie, ale jak było do przewidzenia i tak spróbował się wkłuć w tę żyłę ze zrostami. Ciągnął i ciągnął, a krwi ani śladu, przez tę próżnię w strzykawce igła zwyczajnie wyskoczyła mi z ciała. Potem już za każdym razem pytał mnie najpierw, gdzie się wkłuć.

Przespałam dwa dni. Żółtaczka nie była zakaźna. Czwartego dnia próba wątrobowa była zupełnie niezła, mocz prawie normalny, twarz też powoli zaczęła mi bieleć.

Codziennie miałam dzwonić do poradni i dzwoniłam. Miałam przecież nadzieję, że wyślą mnie gdzieś od razu na leczenie. No a potem ta genialna wiadomość. Wypuścili Detlefa. Mama przyprowadziła go do mnie zaraz na najbliższe widzenie w niedzielę.

Wiadomo: wielka radość, uściski, buzi, pełna rozkosz. Chcieliśmy być chociaż chwilę sami i wyszliśmy do parku przy szpitalu. Mieliśmy wrażenie, że w ogóle nie było tej rozłąki. Ledwieśmy wyszli, a już siedzieliśmy w metrze, kierunek „rynek”. Zagrał też przypadek. Od razu trafiliśmy na znajomka, Wilhelm się nazywał, któremu się ułożyło jak rzadko. Mieszkał z jednym pedałem, bardzo znanym lekarzem i jednocześnie pisarzem. Ten lekarz nie dość, że dawał Wilhelmowi kupę szmalu, to jeszcze posyłał go do prywatnego gimnazjum.

No więc Wilhelm od razu odkopsnął nam działkę. Punktualnie na kolację byłam w szpitalu. Następnego dnia po południu znowu przyszedł Detlef. Tym razem mieliśmy duże kłopoty ze skołowaniem hery, tak, że wróciłam do szpitala dopiero o wpół do jedenastej wieczorem. Tymczasem próbował się ze mną spotkać ojciec, bo następnego dnia znowu miał lecieć do tej swojej Tajlandii.

Przy odwiedzinach mama znowu miała w oczach rozpacz. Czułam się jak ostatnie bydlę. W dodatku przyszedł mój facet z poradni i powiedział w rozmowie, że chyba nie ma sensu cokolwiek ze mną robić. Przysięgłam sobie i im wszystkim, że naprawdę poważnie mi zależy, żeby przestać. Detlef też się rozpłakał i powiedział, że to wszystko jego wina. Od razu zgłosił się do poradni Jak przyszedł potem w niedzielę, to już wiedział, że od poniedziałku idzie na leczenie.

Powiedziałam: – Słuchaj, genialnie, że udało ci się to jakoś pchnąć. Teraz wszystko będzie naprawdę okay. Mnie też skierują gdzieś na leczenie. Na pewno, zobaczysz. Nigdy nie wrócimy w ten syf.

Poszliśmy do parku i powiedziałam: – Chodź, skoczymy na dworzec Zoo. Muszę tam sobie kupić jeden taki dreszczowiec. Dwa pierwsze zeszyty już czytałam, a trzeciego mama nigdzie nie może dostać.

Detlef na to: – Dobra, dobra, dlaczego akurat na dworzec, jakbyś nie mogła gdzie indziej? Powiedz od razu, że chcesz zaćpać.

Cholernie mnie wpieprzyło, że nagle udaje takiego ważniaka, który jak odwyk to na całego. Bo autentycznie nie myślałam o ćpaniu. Rzeczywiście chciałam sobie kupić trzeci zeszyt tego dreszczowca. Powiedziałam: – Coś ty, chory na płuca? Ja i ćpanie. Nie chcesz, to nie jedź.

Detlef oczywiście pojechał. W kolejce jak zwykle ten sam numer. Od razu ścięłam się z paroma babsztylami. Detlefowi jak zwykle się to nie podobało i poszedł na drugi koniec wagonu. Jak zawsze w tej sytuacji wydarłam się na cały wagon: – Stary, nie masz co udawać, że mnie nie znasz. Każdy widzi, że nie jesteś lepszy ode mnie. – Potem znowu poszła mi krew z nosa. Od paru tygodni w metrze zawsze dostawałam krwotoku. Byłam tym wszystkim cholernie wkurzona i bez przerwy musiałam ścierać tę cholerną krew z twarzy.

Na szczęście dostałam na dworcu tę swoją powieść. Od razu nastrój mi się poprawił i powiedziałam do Detlefa: – Chodź, połazimy sobie trochę. To twój ostatni dzień na wolności. – Oczywiście automatycznie poleźliśmy tam, gdzie są narkomani. Spotkaliśmy Stellę, spotkaliśmy obie Tiny. Stella znowu diabelnie się ucieszyła, że mnie widzi. Ale z Tinami było całkiem niedobrze. Obie na głodzie. Poszły ze Stellą na Kurfürstenstrasse, ale zapomniały, że jest niedziela. A w niedzielę po południu kompletnie nic tam nie można podłapać. Klienci wypuszczają się w tym czasie z żonami i dziećmi i nie mają głowy do tych rzeczy.

Czułam nawet coś jakby radość, że wyszłam już z tego bagna. Że nie muszę bać się głodu ani polować na jeleni. Już od paru tygodni nie miałam żadnego klienta. Czułam się lepsza od innych i byłam autentycznie zadowolona, aż nawet za bardzo. Myślałam sobie: Dziewczyno, po raz pierwszy łazisz sobie między narkomanami i nie masz chcicy, żeby sobie władować.

Staliśmy na przystanku autobusowym koło dworca Kurfürstendamm. Obok nas dwóch kasztanów, którzy ciągle na mnie mrugali. Pewnie mimo żółtaczki wyglądałam jednak najbardziej świeżo z całej czwórki, no bo w końcu przez dosyć długi czas właściwie prawie nic nie brałam. Nie miałam też na sobie narkomańskich łachów, tylko normalne ciuchy nastolatki, które pożyczyłam od siostry, bo także zewnętrznie chciałam się różnić od narkomanów. W szpitalu ścięłam sobie nawet dosyć sporo włosy.

Kasztany nie przestawały na mnie mrugać. Spytałam obie Tiny: – Jak chcecie, to mogę ich wam przygadać. Nawet jak traficie tylko cztery dychy, to wypadnie wam chociaż po pół działki na twarz. Tinom było absolutnie wszystko jedno, taką już miały chcicę. No to kompletnie na luzie podchodzę do kasztanów i mówię: – Chcecie te dwie? Ja pytać dla was. Pięćdziesiąt marek. Capito? – Pokazałam na Tiny.

Kasztany wyszczerzyły się głupio i mówią: – Nie, ty dupa, ty hotel. Byłam na pełnym luzie, w ogóle mnie to nie wpieprzyło, tylko mówię: – O nie, nawet nie ma mowy. Ale dziewczyny duża klasa. Czternaście lat. Tylko pięćdziesiąt marek. – Młodsza Tina rzeczywiście miała dopiero 14 lat.