Выбрать главу

– Przynieście dużo soków, tylko nie dietetycznych, wysokosłodzonych!

Zaraz ktoś wcisnął mu w rękę karton napoju. Tom oderwał paseczek zabezpieczający i zwrócił się do mnie:

– Przytrzymaj jej głowę, musimy wlać jej to do ust. Nie spodziewałem się, że Laura zdoła pić, ale widać podświadomie wiedziała, że potrzebuje teraz dużo płynów.

– Trzeba podnieść jej poziom cukru i nawodnić – tłumaczył Tom. Plażowicze rozstąpili się, aby ułatwić dostęp powietrza, a on, wlewając powoli sok do ust Laury, rzucił pytanie w tłum: – No i co z tym śmigłowcem?

– Ratownik powiedział, że przyleci za jakieś dziesięć-piętnaście minut! – odkrzyknął ktoś w odpowiedzi.

Uczestnicy wycieczki sprawiali wrażenie, jakby podzielili się obowiązkami. Jedni przynosili nam jedzenie, inni napoje, środki owadobójcze, ręczniki. Kobieta w bikini plecionym ze sznurka (bardzo seksownym!) przyniosła duży parasol plażowy i ustawiła go nad Laurą, aby ochronić ją od słońca.

Po dłuższej chwili, która wydała mi się wiecznością, Laura otworzyła oczy i spojrzała wprost na mnie. Była wprawdzie blada jak śmierć, ale nie trzepotała powiekami, nie jęczała, patrzyła całkiem przytomnie. Uśmiechnęła się do mnie, a Tom dał jej jeszcze soku.

– Świetnie ci idzie, Lauro! – pochwalił. – Tylko tak dalej, oddychaj powoli i spokojnie. Postaraj się nie mdleć więcej, dobrze?

– Dobrze – odpowiedziała sensownie, chociaż głosem urywanym i cichym.

– Słyszysz, to chyba śmigłowiec! – przemawiałem do niej. – Przynajmniej teraz nie urządzaj nam żadnych odlotów, bo się naprawdę zdenerwuję, a Tom dostałby chyba kota. Skup się na razie na oddychaniu, a co dwie minuty masz się do mnie uśmiechnąć, żebym miał kontrolę nad sytuacją, jasne?

– W ogóle czuję się dobrze, Mac, tylko to ramię boli jak jasna cholera! – wyszeptała. – Może być taki uśmiech?

– Masz najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem, tylko szkoda, że skończyły mi się tabletki przeciwbólowe. Jakbyś już nie mogła wytrzymać, to ściśnij mnie za rękę.

Helikopter wylądował o jakieś dwadzieścia metrów od nas. W naszą stronę biegło dwóch facetów z noszami i kobieta z czarną torbą. Dopiero wtedy uwierzyłem, że Laura wyjdzie z tego obronną ręką, i z tej radości aż chciało mi się płakać.

Kiedy helikopter się wznosił, pomachałem na pożegnanie doktorowi Tomowi i jego znajomym z plaży, którzy nam tak pomogli. Jeden z sanitariuszy podłączył Laurze kroplówkę do żyły i wyjaśnił piękną angielszczyzną, tonem łagodnym i uspokajającym:

– To nic poważnego, tylko sól fizjologiczna i glukoza. Doktor mówił, że ona wypiła już jakiś gazowany napój, to nawet lepiej.

– Jest odwodniona – dodała sanitariuszka, młoda kobieta w czapce baseballowej odwróconej daszkiem do tyłu. Założyła na nos i usta Laury maskę tlenową, a potem zapytała: – Czy jest na coś uczulona?

– Nie wiem – przyznałem szczerze.

– Podam jej dożylnie antybiotyk, cefotetan, który bardzo rzadko powoduje uczulenia – oznajmiła, a spoglądając na mnie spod oka, dodała: – Czy to pana żona?

– Jeszcze nie – odpowiedziałem. Tymczasem lekarka z pogotowia zbadała Sherlock. Helikopter uniósł się na tyle wysoko ponad wierzchołkami drzew, że mogliśmy oglądać wspaniałą panoramę lasu deszczowego. Gęsta zieleń widziana z góry kojarzyła się z kożuchem pleśni, a miejscami snuł się nad nią szary welon mgły. Całość tworzyła jakiś upiorny, nieziemski widok. W południowowschodniej części naszego pola widzenia musiała znajdować się ta partia lasu, gdzie chroniliśmy się przed seriami z pokładów śmigłowców „Apache”. Domyślałem się, że w tamtej okolicy musiało też leżeć miasteczko Dos Brazos, a o kilka kilometrów na południowy zachód – obóz tego drania Molinasa i jego ludzi, facetów z ikrą, ale bez dyscypliny.

Myśmy ledwo uszli stamtąd z życiem, a równocześnie nad tym samym fragmentem dżungli turyści bezpiecznie podróżowali kolejkami linowymi, pstrykając zdjęcia i popijając soczki z kartonów.

W huku silników nie słyszeliśmy się nawzajem, więc nawet nie próbowaliśmy rozmawiać, tylko podziwialiśmy z lotu ptaka miejsce, które dla jednych było więzieniem, a dla drugich – bezpieczną przystanią. Sanitariuszka z załogi śmigłowca lekko dotknęła mojego ramienia, więc nachyliłem się w jej stronę.

– Lecimy prosto do San Jose – poinformowała. – Seńorita musi mieć jak najlepsze warunki.

– Czy to daleko stąd?

– Jeszcze z godzinę lotu. Przez cały ten czas trzymałem Laurę za rękę, ale ona tylko mamrotała przez sen coś niezrozumiałego. Nic więc dziwnego, że ta dodatkowa godzina lotu dłużyła się niemiłosiernie. Owszem, zawsze chciałem zwiedzić Kostarykę, ale nie w takich okolicznościach!

Jeszcze pięć minut i helikopter wylądował na parkingu szpitala San Juan de Dios. Czekali tam już sanitariusze z wózkiem. Zdążyłem jeszcze tylko zapamiętać długie włosy Laury zwisające z wózka. Były potargane i mokre od zimnych kompresów kładzionych na jej czoło, ale mnie wydawały się najpiękniejsze na świecie. Oznaczało to, że się zakochałem, bo gdyby nawet Laura całkiem wyłysiała – jeszcze i wtedy podziwiałbym połysk łysiny! Sanitariuszka poinformowała nas z uśmiechem:

– Przejdziecie teraz dokładne badania, a potem jedźcie na trzecie piętro, na oddział chirurgiczny.

Sherlock złapała mnie pod ramię i prowadząc na izbę przyjęć, szeptała:

– Udało się! Nie martw się, Mac, zobaczysz, że Laura będzie zdrowa.

Przez godzinę poddawano nas szczegółowym badaniom, przy czym z grubsza nas umyli. Nadal jednak wyglądaliśmy jak włóczędzy – zarośnięci, w łachmanach i ze śladami ukąszeń owadów na karkach i grzbietach dłoni, rude włosy Sherlock sterczały wokół głowy, złachane ciuchy sztywne były od zaschniętego błota, a kiedy pocałowałem ją w policzek, poczułem zapach środka owadobójczego. Najważniejsze jednak, że powoli zaczynaliśmy upodobniać się do ludzi.

Zadzwoniłem do szefa Laury z brygady antynarkotykowej – Richarda Athertona, podczas gdy Savich zamówił rozmowę ze swoim bezpośrednim przełożonym Jimmym Maitlandem i z moim – Dużym Carlem Bardolino. Każdemu z nich opowiedzieliśmy wszystko ze szczegółami, więc trwało to ponad godzinę, z poprawką na wiązanki puszczane przez Athertona. Ostatecznie obiecali skontaktować się z naszą ambasadą i władzami lokalnymi, aby zapewnić nam ochronę. Jasne, że chcieli jak najszybciej po nas przyjechać, ale nie jest to takie proste, aby zwyczajnie zabrać czworo federalnych agentów z jednego kraju do drugiego. Planowali także, w porozumieniu z wojskiem kostarykańskim, akcję zbrojną w celu rozbicia obozu dealerów narkotyków. Edgerton przeżywało natomiast prawdziwy najazd agentów, którzy szperali wszędzie, przesłuchiwali wszystkich i przetrząsali całe miasto. Kiedy o tym usłyszałem, dopiero wtedy zacząłem na serio bać się o moją siostrę.

Potem Sherlock i Savich zadzwonili do matki Savicha, która opiekowała się ich synem. Pewnie przekazała mu słuchawkę, bo podsłuchałem, jak oboje rozczulająco szczebiotali do dzieciaka.

W końcu do poczekalni, gdzie siedzieliśmy, zszedł doktor Manuel Salinas i pochwalił nas poprawną angielszczyzną, tylko z lekkim obcym akcentem:

– No, spisaliście się wspaniale! Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że pani Bellamy przeżyła dwudniowy marsz przez las deszczowy z ramieniem przestrzelonym na wylot. Musieliście opiekować się nią bardzo troskliwie. Wysondowaliśmy tę ranę, oczyściliśmy ją i mogliśmy stwierdzić, że na szczęście nie wdała się poważniejsza infekcja. Nałożyliśmy szwy i za jakąś godzinę będziecie mogli się z nią zobaczyć, bo na razie jest jeszcze pod działaniem leków. Wykonaliście kawał dobrej roboty! – Uścisnął mi rękę. – Przetrzymamy ją na obserwacji jeszcze ze dwa dni, aby się upewnić, że nie ma powikłań. Potem będziecie mogli spokojnie wracać do Stanów.