Выбрать главу

Tym sposobem wygadałem się tej kobiecie, zupełnie mi nieznanej, z całej masy spraw nie przeznaczonych dla uszu postronnych, a zwłaszcza prowincjonalnych gliniarzy. Chyba więc grałem uczciwie. Mówiąc językiem politycznie poprawnym – podzieliłem się z nią swoją wiedzą, chociaż na sam dźwięk tego głupio pretensjonalnego zwrotu robiło mi się słabo. Liczyłem, że jeśli wie cokolwiek na ten temat, taka „chwila szczerości” (której nie miałem zamiaru powtarzać) pomoże mi wyciągnąć od niej te informacje.

– No więc zapraszam cię na lunch do „Króla Edwarda” – zaproponowała. – Nazywa się jak ekskluzywny klub angielski, ale to tylko pozory. Karmią tam średnio, ale przynajmniej obficie, a tobie przyda się trochę dodatkowych kalorii. Musiałeś stracić chyba z osiem kilo.

– Coś koło tego – mruknąłem enigmatycznie. Wprawdzie była dopiero druga po południu, ale naprawdę najbardziej marzyło mi się wygodne łóżko, zaciemniony pokój i przynajmniej trzy godziny spokoju.

– Jedź za mną – zakomenderowała. – To około piętnastu minut drogi.

Na to mogłem już tylko odpowiedzieć: „dziękuję”, i z podziwem śledzić, jak precyzyjnie zawraca na środku Liverpool Street.

Po jakichś dwudziestu minutach zdążyłem już zamówić pieczeń rzymską z ziemniakami puree i fasolką szparagową, a pani szeryf – dużą porcję sałatki z kurczęcia. Obsługiwał nas stary, siwy Pete – jedyny pracujący w tym dniu kelner. Oparłem się o twardą ściankę boksu i zauważyłem:

– Byłem tu ostatni raz jakieś pięć lat temu, kiedy wracałem z Londynu i Paul zaprosił mnie, abym poznał jego rodziców. Od tamtego czasu to miejsce prawie się nie zmieniło. A ty od jak dawna jesteś tutaj szeryfem?

– Półtora roku. Burmistrzem naszego miasteczka jest panna Geraldine Tucker, która miała wtedy feministyczne ciągoty i orzekła, że szeryfem też powinna zostać kobieta. Pracowałam na posterunku policji w Eugene i akurat wpakowałam się w kłopoty, więc skorzystałam z pierwszej okazji, żeby się stamtąd wyrwać. Teraz mam do dyspozycji zastępcę i sekretarkę, a w razie czego mogę skrzyknąć ochotników przez telefon. Na szczęście, jak dotąd, nie było takiej potrzeby. Tu nie ma zbyt wielkiej przestępczości, najwyżej ktoś źle zaparkuje czy przekroczy szybkość, czasem małolaty narozrabiają, a jakieś dwa razy w miesiącu zdarzy się włamanie, zwykle sprawka przejezdnych. Ostatnio zwiększyła się liczba awantur domowych, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co się działo w Eugene… – Jej spojrzenie mówiło wyraźnie: „Chyba nie mogę już być bardziej szczera!”

– A cóż tam takiego się działo? – Z uśmiechem podjąłem temat. Wargi Maggie natychmiast zwęziły się w kreskę tak cienką, jak zupka, którą jadł starszy gość przy sąsiednim stoliku.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym zachować to dla siebie.

– Dobra, twoja sprawa. Żeby już szybciej przynieśli tę pieczeń, może przykleiłaby mi się do żeber? Potrzebna mi taka wyściółka. A czego chciałaś od Paula?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, starszy facet podniósł się od swego stolika. W wielkich, sękatych i żylastych rękach miętosił baseballową czapkę z napisem „Oakland A”. Włosy miał gęste, kędzierzawe, lecz zupełnie siwe, a zęby poplamione tytoniem. Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, a przez całe dotychczasowe życie na pewno ciężko pracował.

– O, jak się masz, Charlie! – Maggie wyciągnęła do niego rękę. – Wpadło ci może w oko coś, o czym powinnam wiedzieć?

– No, niejedno, ale to nic pilnego – wychrypiał cienkim, zdartym głosem. – Czy to jest ten chłopak z Waszyngtonu?

Maggie przedstawiła nas sobie, dzięki czemu dowiedziałem się, że ten człowiek nazywa się Charlie Duck i mieszka w Edgerton od piętnastu lat. Skinął mi głową, ale nie przyjął wyciągniętej ręki, tylko obracał w dłoniach baseballową czapeczkę.

– Wiem, Mac, że teraz nie masz do tego głowy, ale gdybyś znalazł trochę czasu, chętnie bym z tobą pogadał – powiedział.

– Z przyjemnością – obiecałem mu, zachodząc w głowę, jakimi sensacjami chciałby mnie uraczyć.

Charlie z namaszczeniem kiwnął głową i wycofał się do swojego boksu, gdzie siedział sam.

– Widzisz, że nie każdy tu traktuje mnie jak wroga! – wytknąłem Maggie.

– O, Charlie to naprawdę równy gość. Na pewno polubiłbyś go, gdybyście się bliżej poznali.

– Dobrze więc, do czego potrzebny był ci Paul? – Wróciłem do przerwanego tematu. Zauważyłem, że Maggie kręciła w palcach widelec jak Charlie swoją czapeczkę. Ręce miała wypielęgnowane, paznokcie krótko obcięte, ale na opuszkach kciuków widniały zgrubienia.

– Chciałam z nim tylko porozmawiać – zapewniła. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że Jilly miała tyle szczęścia. Rob Morrison, ten z drogówki, który uratował jej życie, w zeszłym roku zajął trzecie miejsce w trójboju „Człowiek z żelaza”. Trzeba tam przepłynąć trzy kilometry, przejechać sto sześćdziesiąt kilometrów na rowerze, a czterdzieści dwa przebiec, jak w maratonie. Dobrze, że ma fantastyczną kondycję, bo gdyby na jego miejscu był kto inny, pewnie do dziś nie wyciągnęliby jej z wozu. Do tego doszedł, oczywiście, łut szczęścia, ale i tak w głowie się nie mieści, jak mu się to udało.

– Aha, „Człowiek z żelaza”! – przypomniałem sobie, czując po trosze wdzięczność i zazdrość. – Jeden mój kumpel też tego próbował, ale złapał go kurcz w łydce. Chciałbym poznać tego Roba, żeby mu przynajmniej podziękować.

– Dobra, po lunchu – obiecała, podnosząc szklankę z mrożoną herbatą, którą podał jej Pete. Przebrał się teraz w czerwony fartuch, dłubał w zębach wykałaczką, a do Maggie zwracał się per pani szeryf. – Rob ma akurat służbę na nocnej zmianie, a w dzień odsypia, ale niedługo powinien wstać. Chciałabym, żeby jeszcze raz opowiedział mi wszystko od początku, więc pojedziemy do niego razem. Aha, pytałeś, do czego był mi potrzebny Paul? Widzisz, uważam, że jest jedynym człowiekiem, który może znać odpowiedź na pytanie, kto lub co skłoniło Jilly, żeby zjechała z tego klifu.

Na razie nie byłem jeszcze w stanie zmierzyć się z tym problemem.

– No, ale przecież oni mieszkali tu dopiero od pięciu i pół miesiąca! – usiłowałem oponować. – Co prawda, Paul stąd pochodzi…

– Tak, tylko że nie ma tu żadnych krewnych. Jego rodzice zginęli trzy lata temu, kiedy rozbiła się awionetka, którą lecieli na narty w Sierra Nevada, bo oboje byli namiętnymi narciarzami. Ciekawe, że nigdy nie odnaleziono ich ciał, chociaż zwykle łatwo jest znaleźć szczątki samolotu po katastrofie. Zwykle tak, ale nie tym razem.

– Paul miał jeszcze wujka, który zmarł na raka jakieś dwa lata temu i kuzynów rozproszonych po całym kraju.

– A właściwie, dlaczego zdecydowali się na powrót tutaj? Mówiąc szczerze, nie bardzo rozumiem, co wybitni naukowcy, jak oni, mieliby do roboty w takiej dziurze zabitej deskami?

Tymczasem kelner przyniósł mi wielką misę zielonej sałaty wymieszanej z plasterkami czerwonej papryki, gotowanych kartofli i fasolką szparagową, wszystko obficie polane majonezem. Wyglądało to nader zachęcająco.

– No, śmiało, spróbuj! – zachęciła mnie Maggie, więc nabrałem na widelec pierwszą porcję.

– Niezłe! – mruknąłem, mrużąc oczy, a po przełknięciu dalszych sześciu kęsów uzupełniłem: – Nawet całkiem dobre. A z nimi, widzisz, było tak, że firma farmaceutyczna VioTech, w której oboje pracowali, uniemożliwiała Paulowi kontynuację jego badań naukowych. Jilly powiedziała mi przez telefon, że wypiął się na nich i postanowił prowadzić dalsze prace tutaj.

– A jakie plany miała Jilly?