Выбрать главу

– Powiedziała mi, że jej zegar biologiczny bije i chciałaby mieć dziecko.

– Jilly powiedziała coś takiego? – Maggie Sheffield smarowała akurat bułkę masłem, lecz zastygła z ręką w powietrzu. – Niemożliwe!

– Dlaczego?

– Ponieważ słyszałam od niej wielokrotnie, że ani ona, ani Paul, nie chcą mieć bachorów. Tłumaczyła, że zbyt długo myśleli tylko o sobie, aby teraz się przestawiać.

Jilly mogła jednak zmienić zdanie, skoro sama mi o tym powiedziała! Tymczasem przy naszym stoliku pojawił się Pete.

– Pieczeń rzymska już wyszła – oznajmił takim tonem, jakby się z tego cieszył. – Zjedli ją ci, co przyszli na śniadanie. Może pan reflektowałby na pyszną rybkę z cebulką i frytkami?

W chwili obecnej nawet wizja tłuszczu osadzającego się w moich tętnicach nie była w stanie mnie zniechęcić.

4

Rob Morrison mieszkał w małym, oszalowanym drewnem domku położonym wśród świerków, jakieś trzy kilometry na południe od miasta. Prowadziła do niego kręta droga gruntowa znana pod nazwą Penzance Street, wijąca się pomiędzy wzgórzami i dolinami. Kiedy wysiadłem z samochodu, od razu pozazdrościłem Robowi, że co rano może podziwiać tak fantastyczny widok na Ocean Spokojny. Musiało mu się wydawać, że mieszka na końcu świata!

Maggie zastukała w niemalowane dębowe drzwi.

– Wstawaj, Rob, za cztery godziny masz służbę! Spoza drzwi dobiegły jakieś odgłosy, a po chwili niski męski głos powiedział:

– To ty, Maggie? Skąd tu się wzięłaś? Jak tam Jilly?

– Otwórz, Rob, to wszystkiego się dowiesz.

W otwartych drzwiach stanął facet mniej więcej w moim wieku, nieogolony i ubrany jedynie w obcisłe, niedopięte dżinsy. Pani szeryf miała rację, mówiąc o jego imponującej formie fizycznej. Chwała Bogu, że w odpowiedniej chwili znalazł się we właściwym miejscu.

– A pan to kto? – zażądał wyjaśnień.

– Ford MacDougal, brat Jilly. – Wyciągnąłem do niego rękę. – Chciałbym panu podziękować za uratowanie jej życia.

– Rob Morrison. – Potężnie zbudowany chłop uścisnął mi mocno prawicę. – Słuchaj, stary, cholernie mi przykro, że w ogóle do tego doszło. Jak ona się czuje?

– Nadal nie odzyskała przytomności – odpowiedziała za mnie Maggie, a ja dorzuciłem:

– Moglibyśmy porozmawiać? Rob cofnął się i zaprosił nas gestem do środka.

– Proszę bardzo, pan Thorne był u mnie dopiero dwa dni temu, więc w chałupie mam czysto.

– To znaczy, że nie ma tam nic ciekawego, nawet brudu – uzupełniła Maggie.

– Ano właśnie. Słuchajcie, robię kawę, może się napijecie? – Widząc mój potakujący gest, dodał: – Pewnie mocną i czarną jak smoła?

– Jakbyś zgadł.

– A dla ciebie, Maggie, herbata earl grey, prawda? Przytaknęła, więc przeszliśmy za nim przez przeraźliwie schludny salonik do małej kuchenki.

– Ładnie mieszkasz! – zauważyłem. – A ten pan Thorne to kto?

– Taki dziadek, który dwa razy w tygodniu przychodzi do mnie posprzątać, żebym nie zarósł brudem. Dorabia w ten sposób do emerytury, bo przedtem łowił łososie na Alasce. Nazywa moje mieszkanie swoim poletkiem doświadczalnym.

Usiedliśmy na stołkach barowych przy ladzie oddzielającej kuchnię od części jadalnej z dwoma oknami wychodzącymi na ocean. Po chwili w powietrzu rozszedł się zapach świeżo zaparzonej kawy, który wdychałem z rozkoszą.

– O, tak właśnie pachnie prawdziwa kawa! – oświadczyłem. – To, co podają u „Króla Edwarda”, to siki Weroniki!

– A co może być innego, kiedy Pete rozrabia rozpuszczalną kawę letnią wodą? – rzekł ze spokojem Rob. – Oczywiście pod nieobecność właściciela, Pierre’a Montrose’a. Nie zdziwiłbym się, gdyby mieszał ją palcem.

Nalał kawy do filiżanki i podsunął mi. Do drugiej włożył torebkę ekspresowej herbaty, zalał wrzątkiem, zamieszał i podał Maggie. Upiłem pierwszy łyk i aż jęknąłem z zachwytu.

– Widzę, że dla ciebie parzenie kawy to cały rytuał! – pochwaliłem. – Rzeczywiście pyszna.

– Może włożyłbyś koszulę, Rob? – zaproponowała Maggie. – My tu poczekamy, nigdzie nam się nie spieszy.

Rob tylko wzruszył modelowo umięśnionymi ramionami.

– Po co, jeszcze się nie myłem. Lepiej pogadajmy, a ubiorę się, jak wyjdziecie.

W obecności tego osiłka czułem się jak żałosna kupka nieszczęścia. Miałem świadomość, że mógłby przewrócić mnie małym palcem i spokojnie pogwizdując, iść dalej. Uczucie to było tym bardziej deprymujące, że kawa rozbudziła nie tylko mnie, lecz wszystkie mniej lub bardziej uśpione bóle. Nadal marzyłem o cudownej, relaksującej drzemce, ale siedząc oko w oko z Robem Morrisonem, który trzymał swoją filiżankę kawy na tle atletycznie umięśnionego torsu, nie wypadało nawet ziewnąć. I pomyśleć, że ten facet zatrudniał sprzątacza, żeby nie mieszkać w chlewie!

– Słuchaj, Rob. – Maggie pochyliła się ku niemu znad filiżanki herbaty. – Opowiedz nam jeszcze raz od początku, jak to było, ze wszystkimi szczegółami. Chciałabym to nagrać.

– Dobra, ale przecież znasz już tę całą historię na pamięć.

– Tak, ale przedtem jej nie nagrywałam, a Mac też chciałby to usłyszeć.

Maggie wygłosiła do mikrofonu słowo wstępne. Rob początkowo nie wiedział, od czego zacząć, ale w końcu usiadł wygodnie, pochylił się do przodu i zaczął recytować, powoli i wyraźnie:

– Wypadek miał miejsce we wtorek, dwudziestego drugiego kwietnia, około północy. Patrolowałem szosę biegnącą wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym. Nie było na niej nikogo ani niczego, dopóki nie wszedłem w ostry zakręt. Wtedy zobaczyłem przed sobą Jilly w białym porsche, jak jechała z dużą szybkością prosto na barierę. Nie zwolniła, wprost przeciwnie, przyspieszyła. Jechałem bezpośrednio za nią, więc gdy staranowała barierę i wpadła do morza, znalazłem się na miejscu w ciągu dwóch sekund. Przez wodę widać było przednie światła samochodu, więc zanurkowałem i ustaliłem, że wóz zanurzył się na jakieś pięć do sześciu metrów, zanim zarył się w piasek. Okno po stronie kierowcy było otwarte, a Jilly nie miała zapiętego pasa, więc mogłem, nie tracąc czasu, od razu wyciągnąć ją przez to okienko. Odbiłem się od dna i natychmiast wypłynąłem na powierzchnię, więc Jilly mogła przebywać pod wodą najwyżej przez dwie minuty.

Przyholowałem ją do brzegu, sprawdziłem, czy oddycha, i przez radio wezwałem pogotowie. Karetka przyjechała po jakichś dwunastu minutach. Zabrali ją do szpitala miejskiego w Tallshon, bo tam było najbliżej. I to tyle, Maggie. Nic więcej nie wiem.

– Czy od razu poznałeś, że ten biały porsche należy do Jilly? – spytała Maggie.

– No pewnie. Poznałbym go na końcu świata. Zresztą, wszyscy w tym mieście go znają.

– A czy domyślałeś się, co ma zamiar zrobić? – Teraz to ja zadałem pytanie.

– Nie miałem zielonego pojęcia. Wołałem za nią, darłem się jak opętany, ale to nic nie dało. Zupełnie jakby nic nie słyszała ani nie widziała. Zresztą, może rzeczywiście tak było.

– A czy widziałeś kogoś lub coś oprócz niej?

– Nie, nikogo tam nie było.

Maggie zdecydowała się jakoś podsumować to zeznanie.

– Uważasz więc, że Jilly Bartlett celowo skierowała samochód prosto w przepaść?

– Na to wyglądało – odpowiedział Rob.

– Nie masz więc żadnych wątpliwości, że była to z jej strony próba samobójstwa? – dodałem.

Rob Morrison podniósł na mnie zmęczone oczy i potarł pięścią podbródek porośnięty sztywnymi, czarnymi włoskami.

– Absolutnie żadnych – potwierdził. – Naprawdę bardzo mi przykro, ale według mojego rozeznania ona chciała się zabić.

– A czy wykluczasz przyczyny mechaniczne, które mogły spowodować utratę przez nią kontroli nad pojazdem?