Wypił resztę drinka i spojrzał na drzwi, w których pojawił się ambasador Włoch z liczną świtą, a wraz z nim kilku ważniejszych pracowników Wzgórza, kilku senatorów oraz trzy kobiety w krótkich czarnych sukienkach. Kobiety wyglądały, jakby zostały wynajęte na ten wieczór, co zresztą mogło być zgodne z prawdą. Monocle zapełniła się tyloma VIP-ami, że nie można było splunąć, żeby nie trafić w jakiegoś przywódcę czy coś w tym rodzaju. I wszyscy oni chcieli całego świata. Wyssać ludzi do końca, a później nazywać ich przyjaciółmi. Buchanan znał wszystkie słowa ich piosenki.
Spojrzał na starą fotografię na ścianie. Patrzył z niej łysy, poważnie wyglądający mężczyzna z orlim nosem i ogniem w oczach. Od dawna nie żyje, kiedyś przez całe dziesięciolecia był jednym z najpotężniejszych ludzi Waszyngtonu. A także jednym z budzących największy strach, bo w tym mieście władza i strach wydawały się nierozdzielne. A teraz Buchanan nie potrafił sobie przypomnieć, jak się ten człowiek nazywał. Czy to nie mówi wiele?
– Myślę, że wiem. – Ward odstawił szklankę. – Twoje sprawy stawały się w ciągu lat znacznie bardziej dobroczynne, starasz się ocalić świat, o który mało kto się martwi. Naprawdę jesteś jedynym znanym mi lobbystą, który to robi.
Buchanan potrząsnął głową:
– Biedny irlandzki chłopak, który sam siebie wyciągnął z bagna i zrobił fortunę, nagle doznaje oświecenia i swe dojrzałe lata poświęca na pomoc mniej szczęśliwym? Do diabła, Rusty, bardziej niż altruizm powoduje mną strach.
– Jak to? – Ward spojrzał zdziwiony.
Buchanan usiadł prosto, złożył dłonie i odchrząknął. Nigdy nikomu o tym nie mówił. Nawet Faith. Może nadszedł czas. Jasne, będzie wyglądał na niespełna rozumu, ale Rusty przynajmniej zachowa to dla siebie.
– Widzisz, prześladuje mnie taki sen. Ameryka jest w nim coraz bogatsza, sportowiec dostaje sto milionów dolarów za odbijanie piłki, gwiazda filmowa zarabia dwadzieścia milionów za rolę w jakimś śmieciu, modelka dziesięć milionów za to, że przejdzie się w bieliźnie. Dziewiętnastolatek może zarobić miliard dolarów w akcjach, szybciej niż ktoś inny sprzedając za pomocą Internetu więcej rzeczy, których nikt nie potrzebuje. – Buchanan przerwał i na chwilę się zamyślił. – Wciąż gromadzimy bogactwa całego świata, a kiedy ktoś wejdzie nam w drogę, niszczymy go na setki różnych sposobów, wciskając zarazem wszystkim obraz Pięknej Ameryki. W końcu, jesteśmy jedynym supermocarstwem, prawda? We śnie dalej jest tak: po troszeczku reszta świata budzi się i widzi nas takich, jacy jesteśmy, jako jedno wielkie oszustwo. I zaczynają do nas przyjeżdżać. W łódkach z pni drzew, w staroświeckich samolotach i Bóg wie jak jeszcze. Najpierw są to tysiące, później miliony, wreszcie miliardy. I ci ludzie po prostu nas wymazują: wsadzają do jakiejś rury i spłukują: ciebie, mnie, koszykarzy, gwiazdy filmowe, supermodelki, Wall Street, Hollywood i Waszyngton. Naprawdę, to kraj wielkich możliwości.
– Mój Boże – Ward patrzył na przyjaciela szeroko otwartymi oczami – to sen czy koszmar?
– Sam powiedz. – Buchanan spojrzał twardo.
– Zawsze to twój kraj, na dobre i złe. W tym sloganie jest ziarno prawdy, Danny. Nie jesteśmy aż tak źli.
– Oprócz tego, że bierzemy nieproporcjonalną część bogactwa i energii świata, że zanieczyszczamy środowisko bardziej niż jakikolwiek inny kraj, że niszczymy gospodarki innych państw i nawet się za siebie nie obejrzymy. Ale… tak, z wielu wielkich i małych powodów, których naprawdę nie potrafię wyjaśnić, rzeczywiście kocham mój kraj. Dlatego ten koszmar tak bardzo mnie przeraża. Nie chcę, żeby się urzeczywistnił. A coraz trudniej choćby o cień nadziei.
– Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego to robisz?
Buchanan spojrzał znowu na starą fotografię.
– Chcesz odpowiedź błyskotliwą czy filozoficzną?
– A może prawdziwą?
– Bardzo żałuję, że nie miałem dzieci. – Buchanan przerwał, spojrzał na przyjaciela i po drwili podjął: – Mój przyjaciel ma tuzin wnuków. Opowiadał mi o spotkaniu Stowarzyszenia Nauczycieli i Rodziców, na którym był w szkole podstawowej swojej wnuczki. Zapytałem go, dlaczego chce mu się to robić, czy to nie robota dla rodziców? Wiesz, co mi powiedział? Powiedział, że w dzisiejszym świecie wszyscy musimy wybiegać myślą dalej niż nasze życie, a nawet niż życie naszych dzieci. To nasze prawo, to nasz obowiązek, powiedział mój przyjaciel. – Buchanan wygładził serwetkę. – Więc może robię to, co robię, bo suma tragedii świata przeważa nad sumą szczęścia. A tak nie powinno być. – Znowu przerwał, oczy mu zwilgotniały. – Poza tym nie mam najmniejszego pojęcia.
ROZDZIAŁ 28
Brooke Reynolds skończyła modlitwę i zaczęli jeść. Dziesięć minut wcześniej wpadła do domu z postanowieniem zjedzenia kolacji wspólnie z rodziną. W Biurze formalnie powinna pracować od ósmej piętnaście rano do piątej po południu. To był najśmieszniejszy dowcip. Przebrała się w dżinsy i bluzę dresową, zamieniła zamszowe buty na reeboki. Nakładanie groszku i ziemniaków na talerze sprawiło jej dużą przyjemność. Rosemary nalała dzieciom mleka, a jej nastoletnia córka Theresa pomagała trzyletniemu Davidowi pokroić mięso. Było to miłe, spokojne spotkanie rodzinne, które Brooke zaczęła doceniać i robiła wszystko, żeby zdarzało się każdego wieczoru, nawet jeśli to oznaczało, że później będzie musiała jeszcze wrócić do pracy.
Wstała od stołu i nalała sobie kieliszek białego wina. Połowa mózgu koncentrowała się na znalezieniu Faith Lockhart i jej nowego sprzymierzeńca, Lee Adamsa, a druga połowa zajmowała się w tym czasie zbliżającym się Halloween, do którego został niecały tydzień. Jej sześcioletnia córka Sydney uparła się, że drugi rok z rzędu będzie Kłapouchym, a David będzie rozbrykanym Tygryskiem. Ta postać doskonale pasowała do nieustannie ruszającego się dziecka. Poza tym zbliżał się Dzień Dziękczynienia. Może pojadą do jej rodziców na Florydę? A potem już Boże Narodzenie. W tym roku zabierze dzieci, żeby zobaczyły Świętego Mikołaja. W zeszłym roku to się nie udało, oczywiście z powodu nawału pracy w Biurze. W tym roku wyceluje swój dziewięciomilimetrowy pistolet w każdego, kto spróbuje nie dopuścić do spotkania z Mikołajem. Ogólnie to całkiem dobry plan na najbliższe miesiące, jeśli tylko uda się go zrealizować. Koncepcja prosta, ale wykonanie było tym kluczem, który często nie trafiał w zamek.
Wcisnęła korek do butelki i ze smutkiem rozejrzała się po domu, który wkrótce przestanie do niej należeć. Syn i córka wyczuwali, że zbliża się jakaś zmiana. David już od ponad tygodnia nie mógł spać w nocy i Brooke po powrocie do domu po piętnastogodzinnym dniu pracy musiała tulić drżącego i płaczącego chłopczyka, próbować go uspokoić i ponownie uśpić. Mówiła mu, że wszystko będzie świetnie, choć sama nie wiedziała, czy to prawda. Czasem strasznie się czuła jako rodzic, w szczególności w trakcie rozwodu. Cały ból, jaki temu towarzyszył, było codziennie widać na twarzach dzieci. Brooke kilkakrotnie myślała o rezygnacji z rozwodu z tej właśnie przyczyny. Czuła jednak, że trwanie w zawieszeniu dla dobra dzieci nie jest dobrym rozwiązaniem, w każdym razie nie dla niej. Będzie im lepiej bez niego, niż im było z nim. A jej były mąż może się okazać lepszym ojcem po rozwodzie, przynajmniej mogła mieć taką nadzieję. Po prostu nie chciała skrzywdzić dzieci.
Kiedy zobaczyła, że Sydney patrzy na nią ze zrozumieniem, uśmiechnęła się. Sydney miała sześć lat, ale czasem zachowywała się tak dorośle, jakby miała szesnaście, czym śmiertelnie przerażała matkę. Dziewczynka wszystko zauważała, nie pomijała niczego, co miało znaczenie. Brooke nigdy nie przesłuchiwała żadnego podejrzanego tak szczegółowo i dokładnie, jak Sydney przesłuchiwała mamę niemal codziennie. Dziecko drążyło głęboko i starało się zrozumieć, co się dzieje i jaka będzie ich przyszłość. Matka właściwie nie znała na to odpowiedzi.