– Czy nie będzie krzyczał”? – spytał Davis.
– To tak bardzo boli, że nawet nie piśnie.
W czasie pokazu Simonsa wszedł Merv Stauffer i stał teraz z otwartymi ustami w drzwiach, trzymając pod każdym ramieniem papierowe torby od McDonalda. Simons zobaczył go i powiedział:
– Spójrzcie na niego – nie może wydobyć głosu, chociaż jeszcze go nikt nie dziabnął.
Merv roześmiał się i zaczął rozdzielać żywność.
– Wiecie, o co zapytała mnie dziewczyna w zupełnie pustej restauracji McDonalda, kiedy poprosiłem ją o trzydzieści hamburgerów i trzydzieści porcji frytek?
– O co?
– O to, co zawsze. „Na wynos, czy na miejscu?”
Simons uwielbiał pracować na zamówienia prywatne.
W wojsku, zawsze jednym z największych problemów było zaopatrzenie. Nawet kiedy planował rajd na Son Tay, operację, którą był osobiście zainteresowany sam prezydent, odniósł wrażenie, że musiał wypełnić sześć kwestionariuszy i uzyskać akceptację dwunastu generałów, za każdym razem, kiedy potrzebował nowego ołówka. A potem, kiedy cała papierkowa robota została już wykonana, okazywało się, że przedmiotów tych nie ma na składzie albo że dostarczą je po czterech miesiącach, a nawet – i to było najgorsze – kiedy zamówiony materiał już był, okazywało się, że jest do niczego. Dwadzieścia dwa procent zamówionych przez niego spłonek nie odpaliło. Próbował zdobyć celowniki noktowizyjne dla swoich komandosów. Dowiedział się wtedy, że wojsko poświęciło siedemnaście lat na próby opracowania takiego celownika, ale do 1970 roku w armii było zaledwie sześć ręcznie wykonanych prototypów. A potem po prostu wyszukał doskonały celownik noktowizyjny produkcji brytyjskiej, który można było zakupić w Armalite Corporation za 49 dolarów i 50 centów. Te właśnie celowniki wzięli ze sobą do Wietnamu uczestnicy rajdu na Son Tay.
W EDS nie trzeba było wypełniać kwestionariuszy ani uzyskiwać akceptacji, w każdym razie Simons nie musiał tego robić. Informował Merva Stauffera, czego potrzebuje, i Stauffer mu to dostarczał, zazwyczaj tego samego dnia. Poprosił o dziesięć Waltherów PPK oraz dziesięć tysięcy sztuk amunicji i otrzymał je. Dostał wybór kabur, zarówno prawo – jak i leworęcznych tak, aby każdy mógł wybrać sobie taką, z którą czuł się najlepiej. Dostarczono mu zestawy do przeładowywania amunicji śrutowej do dwudziestek, szesnastek i dwunastek, ciepłą odzież dla wszystkich członków grupy, w tym również płaszcze, koszule, skarpety i wełniane kominiarki. Pewnego dnia poprosił o sto tysięcy dolarów gotówką. Dwie godziny później T. J. Marquez przyjechał do domku nad jeziorem z pieniędzmi w kopercie.
Różniło się to od wojska jeszcze pod innymi względami. Jego ludzie nie byli żołnierzami, których można zmusić do posłuszeństwa, ale jednymi z najinteligentniejszych członków młodej kadry kierowniczej Stanów Zjednoczonych. Od samego początku wiedział, że nie może po prostu objąć dowództwa. Musiał pozyskać ich zaufanie.
Ci ludzie posłuchają rozkazu, jeżeli się z nim zgodzą. Jeżeli nie, zaczną dyskutować. Było to jednak dobre w sali konferencyjnej, ale nie do przyjęcia na polu walki.
Byli również wrażliwi. Kiedy po raz pierwszy mówili o podpaleniu samochodu w celu odwrócenia uwagi, któryś z nich zaprotestował, mówiąc, że mogą zostać poszkodowani niewinni przechodnie. Simons szydził z ich skautowskiej moralności, z tego, że obawiają się stracić swoje odznaki honorowe, do każdego z nich zwracał się per Jack Armstrong – przyrównując ich do bohatera słuchowisk radiowych, który krążył po świecie walcząc ze zbrodnią i przeprowadzając przez ulicę starsze panie, zbyt dobrego, by był prawdziwy.
Mieli także skłonność do zapominania o powadze tego, co robili. Było zawsze sporo żartów i wybryków, zwłaszcza ze strony młodego Rona Davisa. Pewna doza humoru w grupie przydawała się w czasie niebezpiecznej misji, ale od czasu do czasu Simons ostrą uwagą był zmuszony przywoływać ich do porządku.
Przez cały czas dawał im wszystkim okazję do wycofania się. Znowu zawołał do siebie Rona Davisa i zapytał:
– Będziesz pierwszy za ogrodzeniem. Czy nie masz w związku z tym jakichś zastrzeżeń?
– Nie.
– To dobrze, bo w przeciwnym razie nie wziąłbym cię ze sobą. Załóżmy, że Paul i Bill nie podejdą od razu? Załóżmy, iż dojdą do wniosku, że kiedy skierują się w stronę ogrodzenia, zostaną zastrzeleni. Utkniesz tam na widoku strażników. Będziesz w cholernych opałach.
– Tak.
– Jeżeli chodzi o mnie, to mam sześćdziesiątkę i swoje już przeżyłem. Do diabła, nie mam nic do stracenia. Ale ty jesteś młody i Marva jest w ciąży, prawda?
– Tak.
– I jesteś zupełnie pewny, że chcesz brać udział?
– Tak.
Pracował nad nimi wszystkimi. Bezcelowe było mówienie im, że on, mający tyle doświadczenia, wie lepiej. Musieli sami dojść do takiego wniosku. Jego przedstawienie pod tytułem: „Twardy facet” miało na celu wbicie im do głowy, że od tej pory takie rzeczy jak ciepło, jedzenie, picie i martwienie się o niewinnych przechodniów nie będzie zabierało im wiele czasu ani uwagi. Strzelanie i nauka posługiwania się nożem miały również ukryty ceclass="underline" ostatnią rzeczą, jakiej Simons by pragnął, było zabicie kogokolwiek w czasie tej akcji. Z drugiej strony jednak nauka zabijania przypominała wszystkim, że uwolnienie więźniów może być sprawą życia i śmierci.
Najważniejszy element jego kampanii psychologicznej stanowiło ciągłe ćwiczenie ataku na więzienie. Simons był w stu procentach przekonany, że więzienie nie wygląda dokładnie tak, jak opisał je Coburn i że plan będzie musiał ulec zmianom. Rajd nigdy nie przebiega dokładnie według scenariusza – wiedział o tym najlepiej.
Próby rajdu na Son Tay trwały tygodniami. W bazie lotniczej Eglin na Florydzie wybudowano dokładną kopię obozu jenieckiego z belek dwa na cztery cale i płótna. Tę cholerną makietę trzeba było każdego ranka przed świtem rozmontować i zmontować z powrotem na noc, ponieważ dwa razy na dobę przelatywał nad Florydą radziecki satelita zwiadowczy Kosmos 355. Była to jednak wspaniała sprawa – każde cholerne drzewo i rów w obozie jenieckim Son Tay zostały odtworzone w bazie. I potem, po tych wszystkich próbach, kiedy robili to już na serio, jeden ze śmigłowców, ten właśnie, w którym był Simons, wylądował w niewłaściwym miejscu.
Simons nigdy nie zapomni momentu, w którym okazało się, że pomylił się. Jego śmigłowiec właśnie wystartował po wylądowaniu komandosów. Zaskoczony wietnamski wartownik wyjrzał z okopu i Simons strzelił mu w pierś. Rozpętało to kanonadę, w górę wzbiła się rakieta oświetlająca i Simons widział, że otaczające go budynki wcale nie są zabudowaniami obozu Son Tay. „Wezwij ten cholerny śmigłowiec z powrotem” – krzyknął do radiooperatora. Polecił sierżantowi, aby natychmiast włączył lampę stroboskopową oznaczającą miejsce lądowania.
Wiedział już gdzie są – czterysta jardów od Son Tay, w umocnionym punkcie, oznaczonym na mapach wywiadowczych jako szkoła. To wcale nie była szkoła. Wszędzie były nieprzyjacielskie wojska. To były koszary i Simons zorientował się, że pomyłka pilota śmigłowca w gruncie rzeczy była szczęśliwą, mógł teraz bowiem przeprowadzić atak uprzedzający i zlikwidować zgrupowanie nieprzyjacielskie, które mogło zagrozić całej operacji.
Tej właśnie nocy stał przed koszarami i zastrzelił osiemdziesięciu ludzi w gaciach.
Nie, nie zdarzyło się jeszcze, by jakaś operacja przebiegała zgodnie z planem. Sprawność w realizowaniu scenariusza była właściwie tylko celem połowicznym. To, co istotne – a w przypadku ludzi z EDS najważniejsze – było nauczenie się działania zespołowego. Oczywiście byli już znakomitymi „jajogłowymi”. Wystarczyło dać każdemu z nich biuro, sekretarkę i telefon a wspólnie skomputeryzowaliby cały świat. Ale jednak pracować razem – ramię w ramię – to było dla nich coś nowego. Kiedy zaczynali, 3 stycznia, nie potrafiliby wspólnie wiosłować w kajaku. Pięć dni później stanowili już mechanizm.
I to było już wszystko, co mogli zrobić tutaj. W Teksasie.
Teraz powinni zobaczyć, jak naprawdę wygląda to więzienie. Był czas najwyższy, aby wybrać się do Teheranu.
Simons powiedział Staufferowi, że chce ponownie spotkać się z Perotem.
W czasie, gdy grupa ratownicza trenowała, prezydent Carter uzyskał ostatnią szansę zapobieżenia krwawej rewolucji w Iranie. I zmarnował ją. Oto jak się to stało…
Ambasador William Sullivan w nocy 4 stycznia z zadowoleniem położył się do łóżka w swych prywatnych apartamentach dużej, chłodnej rezydencji, położonej na terenie ambasady, na rogu alei Roosevelta i Takht-e-Jamshid w Teheranie.
Szef Sullivana, sekretarz stanu Cyrus Vance, przez cały listopad i grudzień zajęty był pertraktacjami w Camp David, teraz jednak powrócił do Waszyngtonu i skoncentrował się na sprawach irańskich. Rzeczywiście, rezultat był widoczny. Skończyło się wahanie i niezdecydowanie. Depesze z instrukcjami dla Sullivana zaczęły być lapidarne i rzeczowe. I co najważniejsze, Stany Zjednoczone wreszcie przyjęły strategię postępowania w sytuacji kryzysowej – mieli rozmawiać z ajatollahem Chomeinim.
To był pomysł samego Sullivana. Doszedł już całkowicie do przekonania, że szach wkrótce opuści Iran i Chomeini triumfalnie powróci do kraju. Ambasador wierzył, że jego zadaniem będzie utrzymać amerykańsko – irańskie stosunki po zmianie rządu na dotychczasowym poziomie. Dzięki temu, gdy wszystko już się skończy, Iran pozostanie twierdzą wpływów Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. Można było tego dokonać, pomagając irańskim siłom zbrojnym utrzymać swoją pozycję i kontynuując amerykańską pomoc wojskową dla każdej nowej władzy.