Ale pertraktacje w sprawie uwolnienia Paula i Billa utknęły w martwym punkcie. Perot chciał dostać się do Teheranu, żeby podjąć ostatnią próbę rozwiązania prawnego, zanim Simons wraz z grupą zaryzykuje życie w ataku na więzienie.
Zdarzały się takie sytuacje w interesach, kiedy EDS było skłonne uznać porażkę. Ostatecznie jednak wszystko zawsze kończyło się zwycięstwem, Sam Perot bowiem uparcie nalegał, aby zrobić jeszcze jeden krok. Na tym właśnie polegało bycie szefem.
Właśnie w taki sposób tłumaczył sobie to wszystko. Była to święta prawda, istniał jednak jeszcze jeden powód tej podróży. Po prostu nie mógł siedzieć wygodnie i bezpiecznie w Dallas, podczas gdy inni na jego polecenie ryzykowali życie.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby został aresztowany w Iranie, jego koledzy i jego firma znaleźliby się w o wiele gorszej sytuacji, niż obecnie. Zastanawiał się też czy powinien być ostrożny i pozostać, czy też iść za głosem sumienia i pojechać? Był to dylemat moralny. Rozmawiał na ten temat ze swoją matką.
Wiedziała, że umiera. I wiedziała również, że nawet jeżeli Perot zdoła po kilku dniach powrócić cały i zdrowy, może już jej nie zastać wśród żywych. Rak gwałtownie wyniszczał organizm matki, ale nikt nie miał najmniejszego wpływu na jej umysł. Pojmowała dobro i zło równie precyzyjnie jak zawsze.
– Nie masz wyboru, Ross – powiedziała. – To twoi ludzie. Wysłałeś ich tam. Nie uczynili nic złego. Nasz rząd im nie pomoże. Jesteś za nich odpowiedzialny. To ty musisz ich stamtąd wyciągnąć. Musisz lecieć.
Znalazł się więc tutaj, przekonany, że postępuje najwłaściwiej, jeżeli nawet nie najmądrzej.
„Lear” pozostawił za sobą pustynię i nabierał wysokości nad górami zachodniego Iranu. W przeciwieństwie do Simonsa, Coburna i Poche’a, Perot nie zetknął się z fizycznym niebezpieczeństwem. Był zbyt młody, by wziąć udział w drugiej wojnie światowej i za stary do Wietnamu, wojna koreańska zaś skończyła się, kiedy chorąży Perot podążał na nią na pokładzie niszczyciela USS „Sigourney”. Strzelano do niego tylko raz, w czasie kampanii na rzecz jeńców wojennych, kiedy lądował w laotańskiej dżungli starym DC – 3. Słyszał świst, ale dopiero po wylądowaniu zorientował się, że samolot został trafiony. Jego najbardziej przerażającym przeżyciem, od czasów spotkań ze złodziejem na gazeciarskich trasach w Texarkanie, był moment, kiedy w innym samolocie nad Laosem wyleciały drzwi tuż koło jego fotela. Spał i kiedy się obudził, przez parę sekund poszukiwał lampki, zanim nie uświadomił sobie, że wychyla się z samolotu. Na szczęście, był przypięty pasem.
Dzisiaj nie siedział koło drzwi.
Wyjrzał przez okno i w przypominającej czarę dolinie między górami zobaczył Teheran: bezładną zabudowę koloru błota ze sterczącymi z niej białymi wieżowcami. Samolot zaczął tracić wysokość.
„Dobra – pomyślał – lądujemy. Najwyższa pora, Perot, żebyś ruszył głową i zaczął wytężać umysł”.
W chwili, gdy samolot lądował, poczuł się spięty, podekscytowany, uważny, jego organizm na zwiększonych obrotach produkował adrenalinę.
Samolot kołował na miejsce zatrzymania. Kilku żołnierzy z pistoletami maszynowymi przerzuconymi przez ramię leniwie wlekło się przez pas startowy.
Perot wysiadł. Pilot otworzył luk bagażowy i podał mu druciany pojemnik z taśmami.
Perot i pilot ruszyli przez pas startowy. Howell i Young poszli za nimi z walizkami w rękach.
Perot błogosławił swój niepozorny wygląd. Pomyślał o swoim norweskim przyjacielu, jasnowłosym, wysokim adonisie, który narzekał, że wygląda zbyt imponująco. „Jesteś szczęściarzem, Ross – mówił – Kiedy wchodzisz do pokoju, nikt cię nie zauważa. A kiedy ludzie widzą mnie, spodziewają się zbyt wiele i nie mogę sprostać ich oczekiwaniom”. Na pewno nikt by go nie wziął za posłańca.
Ale Perot ze swoją przeciętną twarzą, mizernym wzrostem i ubraniami z domu towarowego był w tej roli przekonywający.
Weszli do budynku dworca lotniczego. Perot tłumaczył sobie w myślach, że wojsko, które zarządza lotniskiem, i Ministerstwo Sprawiedliwości, w którym pracuje Dadgar, to dwie zupełnie różne instytucje rządowe i gdyby jedna z nich wiedziała, co druga robi lub kogo szuka, to byłaby to najskuteczniej przeprowadzona operacja w historii tego rządu.
Podszedł do biurka i podał swój paszport. Podstemplowano go mu i oddano z powrotem. Poszedł dalej.
Kontrola celna nie miała nic przeciwko temu.
Pilot wskazał, gdzie ma zostawić pojemnik z taśmami. Zostawił go i podziękował pilotowi.
Odwrócił się i zobaczył wśród oczekujących wysokiego, dystyngowanie wyglądającego przyjaciela – Keane’a Taylora. Perot lubił Taylora.
– Cześć, Ross, jak poszło? – zapytał Taylor.
– Wspaniale – odparł Perot z uśmiechem. – Nie szukali nikogo takiego jak ja.
Wyszli z lotniska.
– Przekonałeś się – zapytał Perot – że nie przysłałem cię tu po to, żebyś zajmował się jakimiś administracyjnymi bzdurami.
– Tak, wiem – odpowiedział Taylor.
Wsiedli do samochodu Taylora. Howell i Young zajęli miejsca z tyłu. Kiedy ruszyli z parkingu, Taylor oznajmił:
– Pojedziemy okrężną drogą, żeby uniknąć najgorszych zamieszek. Perot pomyślał, że nie brzmi to zbyt obiecująco.
Wzdłuż drogi wznosiły się na wpół wykończone betonowe budynki, z dźwigami na dachach. Wyglądało na to, że prace przy nich zostały wstrzymane. Kiedy Perot przyjrzał się im dokładnie, zauważył, że mieszkają w nich ludzie. Sprawiało to wrażenie trafnego symbolu tego, jak szach zbyt szybko starał się ucywilizować swój kraj.
Taylor mówił o samochodach. Zgromadził samochody EDS na boisku szkolnym i wynajął kilku Irańczyków, aby ich pilnowali. Zorientował się jednak przy tym, że Irańczycy zaczęli w gruncie rzeczy prowadzić sklep z używanymi samochodami, wyprzedając je, jak leci.
Perot zauważył przy okazji, że przed każdą stacją benzynową stały długie kolejki. Pomyślał o tym, iż w kraju tak bogatym w ropę zakrawa to na ironię. W kolejkach stały jednak nie tylko samochody, ale również i ludzie z kanistrami.
– Co oni tu robią? – zapytał. – Jeżeli nie mają samochodów, to po co im benzyna?
– Sprzedadzą ją temu, kto da więcej – wyjaśnił Taylor. – Albo możesz ich wynająć, żeby stali za ciebie w kolejce. Zatrzymali się przy blokadzie ulicznej. Po drodze zobaczyli kilka płonących samochodów. Wokół było wielu facetów z pistoletami maszynowymi. Jechali dalej. I Perot zauważył znowu płonące samochody, karabiny maszynowe i zablokowaną ulicę. Mogło to zapewne kogoś przestraszyć, ale jednak wrażenia przestrachu nie odniósł. Zobaczył po prostu, że ci ludzie spontanicznie dawali wyraz swym uczuciom, odkąd osłabł zupełnie żelazny ucisk szacha. Zauważył także, że armia nie próbowała nawet kiwnąć palcem, aby utrzymać ład i porządek w tym kraju.
I cóż, dotychczas przyglądał się tylko czemuś – co nazywa się „przemoc” – z boku, jako turysta. Przypomniał sobie, że w Laosie z małego samolotu widział kiedyś walczących ludzi. Był wtedy spokojny i obojętny. Przypuszczał wówczas, że tak właśnie wygląda bitwa. Jest zaciekła, kiedy znajdziesz się w jej centrum, ale w odległości pięciu minut marszu nic się nie dzieje. Wjechali na wielkie rondo, w jego centrum stał pomnik przypominający statek kosmiczny z dalekiej przyszłości. Sterczał nad ulicą, na czterech gigantycznych, rozstawionych nogach.
– A cóż to takiego? – zapytał Perot.
– To pomnik Szahyad – odparł Taylor. – To takie muzeum na wierzchołku. Za chwilę wjechali na podjazd hotelu „Hyatt Court Regency”.
– To nowy hotel – wyjaśnił Taylor. – Dopiero go otworzyły te przeklęte łobuzy. Ale to nieźle – wspaniale żywią, podają niezgorsze wina, wieczorami grają… Żyjemy tu jak królowie w mieście, które się rozpada.
Weszli do hallu i wsiedli do windy.
– Nie musisz się tutaj meldować – powiedział Taylor Perotowi. – Apartament jest wynajęty na mnie. Lepiej, żeby twoje nazwisko nigdzie nie figurowało.
– W porządku.
Wysiedli na dziesiątym piętrze. – Wszystkie pokoje należą do nas – wyjaśnił Taylor, otwierając drzwi.
– Czy zechcesz się rozejrzeć? – Zaproponował Taylor.
Perot wszedł, popatrzył i uśmiechnął się. Gabinet był duży. Obok niego była wielka sypialnia. Zajrzał do łazienki – była dostatecznie obszerna, aby urządzić w niej cocktail party.
– Czy wszystko w porządku? – spytał Taylor z uśmiechem.
– Gdybyś zobaczył, jaki pokój miałem ubiegłej nocy w Ammanie, to byś nie pytał.
Taylor wyszedł, a Perot pozostał sam.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Z okien apartamentu obejrzał podjazd. „To może dać kilka dodatkowych minut – pomyślał – jeżeli przyjdzie po mnie oddział wojska albo ten motłoch.
A co ja wtedy zrobię?”
Postanowił nakreślić plan ewentualnej ucieczki. Wyszedł z apartamentu i przeszedł korytarzem tam i z powrotem. Po drodze minął kilka pustych pokoi z nie zamkniętymi drzwiami. Na każdym końcu korytarza było wyjście na klatkę schodową. Zszedł piętro niżej. Było tu jeszcze więcej pustych pokoi, niektóre z nich w ogóle nie były umeblowane. Hotel, podobnie jak wiele budynków w całym mieście, był nie wykończony.