Nie jechali do bazy lotniczej. EDS nie doprowadziła do porozumienia, ambasada nic nie zrobiła, wcale nie zamierzano ich uwolnić.
Samochód ponownie stanął. Stalowe wrota zamknęły się, przed nimi otworzyły się następne. Mikrobus przejechał przez nie i zatrzymał się na olbrzymim dziedzińcu z wieloma budynkami. Strażnik powiedział coś w farsi, wszyscy więźniowie wstali i wysiedli.
Bill czuł się jak zawiedzione dziecko. „Życie jest parszywe – pomyślał. -
Czym sobie na to zasłużyłem?
Co takiego zrobiłem?”
– Nie jedź tak szybko – powiedział Simons.
– Czy prowadzę niebezpiecznie? – zapytał Joe Poche.
– Nie. Po prostu nie chcę, żebyś łamał przepisy.
– Jakie przepisy?
– Po prostu uważaj.
– Jesteśmy na miejscu – przerwał im Coburn. Poche zatrzymał samochód. Popatrzyli ponad głowami niesamowitych kobiet w czerni i zobaczyli olbrzymią fortecę – więzienie Gasr.
– Jezu Chryste – rzekł Simons. W jego głębokim, ochrypłym głosie brzmiały nuty lęku. – Patrzcie na to draństwo.
Gapili się na wysokie mury, olbrzymie wrota, wieżyczki strażnicze i gniazda kaemów.
– To jest gorsze niż Alamo – stwierdził Simons.
Coburnowi przyszło na myśl, że ich maleńka grupa nie może podjąć ataku na to miejsce, chyba że z pomocą całej armii Stanów Zjednoczonych. Oswobodzenie więźniów, które tak starannie planowali i tyle razy ćwiczyli, stało się teraz całkowicie niewykonalne. Nie będzie już modyfikacji czy też ulepszeń planu, nie będzie nowych scenariuszy. Cały pomysł wziął w łeb.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w samochodzie zagłębieni w swoich myślach.
– Kim są te kobiety? – zdziwił się głośno Coburn.
– Mają krewnych w więzieniu – wyjaśnił Poche. Coburn usłyszał jakiś szczególny dźwięk.
– Posłuchajcie – powiedział. – Co to takiego?
– Kobiety – odparł Poche. – Lamentują.
Pułkownik Simons kiedyś już patrzył na niedostępną fortecę.
Miał wtedy dopiero stopień kapitana i przyjaciele nazywali go Art, nie zaś „Bull”, czyli „Byk”.
Było to w październiku 1944 roku. Art Simons, wówczas dwudziesto – sześciolatek, dowodził kompanią B 6 batalionu komandosów. Amerykanie wygrywali wojnę na Pacyfiku i mieli właśnie zaatakować Filipiny, 6 batalion komandosów był już na wyspach, przed amerykańskimi siłami inwazyjnymi, dokonując aktów sabotażu i wprowadzając zamęt za liniami nieprzyjaciela.
Kompania B wylądowała na wyspie Homonhon w zatoce Leyte i ustaliła, że nie ma na niej Japończyków. Simons zawiesił gwiaździsty sztandar na palmie kokosowej w obecności dwustu potulnych krajowców.
Tego dnia otrzymali komunikat, że japoński garnizon na położonej nie opodal wyspie Suluan masakruje ludność cywilną. Simons poprosił o zezwolenie zdobycia Suluan. Zezwolenia nie otrzymał. Kilka dni później zwrócił się o to ponownie. Odpowiedziano mu, że nie ma w pobliżu żadnego okrętu, który mógłby ich przetransportować. Simons poprosił o zezwolenie na wykorzystanie miejscowych środków pływających. Tym razem otrzymał zgodę.
Simons wziął pod swoją komendę trzy łodzie żaglowe krajowców oraz jedenaście canoe i mianował się admirałem floty. Wyruszył o drugiej w nocy wraz z osiemdziesięcioma ludźmi. Zerwał się sztorm, siedem canoe przewróciło się i flota Simonsa zawróciła do brzegu – większość wpław.
Wyruszyli ponownie następnego dnia. Tym razem żeglowali w biały dzień, a ponieważ lotnictwo japońskie wciąż panowało w powietrzu, żołnierze zdjęli mundury oraz wyposażenie i ukryli na dnach łodzi, dzięki czemu wyglądali jak miejscowi rybacy. Podstęp się udał i kompania B wylądowała na wyspie Suluan. Simons natychmiast przeprowadził rozpoznanie japońskiego garnizonu.
To był właśnie ów moment, kiedy zobaczył niedostępną fortecę.
Japończycy stacjonowali w południowej części wyspy, w latarni morskiej usytuowanej na trzystustopowym, koralowym urwisku.
Od zachodniej strony do połowy wysokości zbocza prowadziła ścieżka kończąca się na stromych schodkach wyciętych w koralu. Całe schody i znaczna część ścieżki były doskonale widoczne z sześćdziesięciostopowej latarni morskiej i trzech obróconych na zachód budynków, usytuowanych na platformie u podstawy latarni. Była to doskonała pozycja obronna. Dwóch ludzi mogło na tych koralowych schodach powstrzymać pięćsetosobowy oddział.
Ale zawsze jest jakiś sposób.
Simons postanowił zaatakować od wschodu, pokonując urwisko.
Natarcie rozpoczęło się 2 listopada o pierwszej w nocy. Simons z czternastoma ludźmi przycupnęli u podstawy zbocza, bezpośrednio pod japońską załogą. Mieli pomalowane na czarno twarze i ręce. Była jasna księżycowa noc i cały teren był odsłonięty jak preria w Iowa. Aby zachować ciszę, porozumiewali się znakami, na buty nałożyli skarpety.
Simons dał znak i zaczęli się wspinać.
Ostre krawędzie koralu raniły im palce i dłonie. Miejscami, kiedy nie mogli znaleźć żadnego punktu podparcia, wspinali się po zwisających pnączach. Byli całkowicie odsłonięci. Gdyby jakiś ciekawski strażnik podszedł do krawędzi platformy i spojrzał w dół wschodniej ściany urwiska, zobaczyłby ich natychmiast i bez najmniejszego trudu wystrzelałby jednego po drugim.
Znajdowali się już w pół drogi na górę, kiedy ciszę zakłócił ogłuszający łomot. Czyjaś kolba uderzyła o wystający stożek koralu. Wszyscy zamarli i przywarli bez ruchu do zbocza. Simons wstrzymał oddech i oczekiwał wystrzału, który rozpocznie masakrę. Ale strzał nie padał.
Po dziesięciu minutach ruszyli znowu. Wspinaczka trwała całą godzinę.
Simons znalazł się na górze pierwszy. Przykucnął na platformie czując się zupełnie nagi w jaskrawym świetle księżyca. Nie widać było ani jednego Japończyka, ale słyszał głosy dobiegające z położonego nie opodal niskiego budynku. Skierował lufę karabinu w stronę latarni morskiej.
Na platformie zaczęli pojawiać się jego pozostali ludzie. Atak miał się zacząć w chwili, gdy ustawią karabin maszynowy.
Dokładnie w chwili, gdy przez krawędź platformy podawano kaem, pojawił się rozespany japoński żołnierz, kierujący się w stronę latryny.
Simons dal znak ubezpieczeniu, które zastrzeliło Japończyka. Zaczęła się wymiana ognia.
Simons natychmiast rzucił się do kaemu. Przytrzymywał jedną nóżkę i skrzynkę amunicyjną, podczas gdy celowniczy trzymał drugą i prowadził ogień. Zaskoczeni Japończycy wybiegali z budynku prosto w śmiercionośną strugę pocisków. Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. Zabito około piętnastu nieprzyjaciół. W oddziale Simonsa było dwóch przypadkowo rannych, żaden śmiertelnie.
„Niedostępna” forteca została zdobyta. Zawsze jest jakiś sposób.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mikrobus Volkswagen, należący do ambasady amerykańskiej, przeciskał się ulicami Teheranu w stronę placu Gasr. Wewnątrz pojazdu siedział Ross Perot. Był 19 stycznia, nazajutrz po przeniesieniu Paula i Billa, a Perot jechał odwiedzić ich w nowym więzieniu.
Sytuacja była z lekka zwariowana.
Wszyscy dokładali starań, aby ukryć Perota w Teheranie, z obawy, że Dadgar, widząc w nim znacznie cenniejszego zakładnika niż Paul i Bill, każe go aresztować i zamknąć w więzieniu. A teraz on sam jechał do więzienia, z własnej woli i to jeszcze z paszportem w kieszeni, aby łatwiej go było zidentyfikować.
Całą nadzieję pokładał w obowiązującej we wszystkich administracjach na całym świecie zasadzie najlepiej wyrażonej powiedzeniem: „nie wie lewica, co czyni prawica”. Może Ministerstwo Sprawiedliwości chciałoby go aresztować, ale więzieniami zajmowało się wojsko, a ono nie było nim zainteresowane.
Niemniej jednak podjął pewne środki ostrożności. Do więzienia wejdzie wraz z grupą ludzi – w mikrobusie obok niego siedzieli Rich Gallagher i Jay Coburn, a także kilka osób z personelu ambasady odwiedzających w więzieniu pewną Amerykankę – ubrany w nie rzucający się w oczy strój, trzymając w rękach karton z żywnością, książkami i ciepłą bielizną dla Paula i Billa.
Nikt w więzieniu nie znał jego twarzy. Wchodząc będzie musiał podać swoje personalia, ale skąd mogą one być znane jakiemuś urzędnikowi więziennemu czy strażnikowi? Z pewnością wpisano go już na listę poszukiwanych na lotnisku, w komisariatach policji i w hotelach, lecz ostatnim miejscem, w którym Dadgar spodziewał się go znaleźć, było więzienie.
W każdym razie zdecydował się na to ryzyko. Chciał podbudować morale Billa i Paula, a także pokazać im, że nie uchyla się od nadstawiania za nich karku. Będzie to jedyny pozytywny skutek tej wyprawy: jego wysiłki na rzecz przyspieszenia negocjacji spełzły na niczym.
Mikrobus wjechał na plac Gasr i Perot po raz pierwszy ujrzał nowe wiezienie. Przytłaczało swoim ogromem. Nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób Simons ze swą niewielką grupą ratowniczą ma zamiar wedrzeć się do środka.
Na placu znajdowało się mnóstwo osób, w większości kobiet o zasłoniętych twarzach. Panował nieopisany hałas. Mikrobus zatrzymał się w pobliżu wielkich stalowych wrót. Perot myślał o kierowcy: był Irańczykiem i wiedział, kim jest Perot…
Wszyscy wysiedli. Perot dostrzegł w pobliżu wejścia kamerę telewizyjną. Serce zabiło mu mocniej.